Góry
Dystans całkowity: | 2864.16 km (w terenie 2222.00 km; 77.58%) |
Czas w ruchu: | 210:15 |
Średnia prędkość: | 13.23 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.90 km/h |
Suma podjazdów: | 47491 m |
Maks. tętno maksymalne: | 205 (103 %) |
Maks. tętno średnie: | 173 (86 %) |
Suma kalorii: | 65905 kcal |
Liczba aktywności: | 54 |
Średnio na aktywność: | 53.04 km i 3h 58m |
Więcej statystyk |
Hala Miziowa
Niedziela, 19 sierpnia 2012 | dodano: 27.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 22.0˚
dst22.69/14.00km
w01:55h avg11.84kmh
vmax62.40kmh HR /
Dzień po maratonie w wymagającym terenie tradycyjnie robimy rozjazd. Planujemy z Jarkiem kawę na Hali Miziowej, Magda niby niechętnie, ale jedzie z nami, Grzesiek jednak zarzeka się, że jedzie spokojnie 45 minut asfaltami. Oczywiście dołącza do nas;)
Wodospad w Korbielowie, który mijamy po drodze:)
Ruszamy po zjedzeniu pysznego śniadanka. Pogoda dopisuje jeszcze bardziej niż wczoraj - jest bardzo ciepło. Jedziemy, tak jak początek maratonu, trzymamy się jednak żółtego szlaku. Szutrowa droga szybko zwiększa stromiznę i miejscami jest bardzo ciężko jechać, nawet na przełożeniu 22x36. Poza procentami, niebagatelne znaczenie ma również nawierzchnia - luźny żwir i większe otoczaki. W ten sposób, raz jadąc, raz prowadząc rowery docieramy w końcu do żółtego szlaku na odcinku, które dzień wcześniej zjeżdżaliśmy - pierwszy fragment, ostatniego technicznego zjazdu.
Na jednym z podejść zamieniam się rowerami z Magdą - w końcu jej jest cięższy. Niby niecałe 3kg, ale różnica jest ogromna. Warto odchudzać rower! Dobijamy do zielonego szlaku i zamiast skręcić w prawo, tak jak trasa maratonu - decydujemy się nadal trzymać żółtego. Po kolejnym kamienistym podejściu w końcu można jechać. Jest sporo korzeni i krótkich, ale bardzo intensywnych i technicznych podjazdów. Docieramy w końcu na Halę Miziową.
W schronisku schładzamy się zimną colą i podziwiamy widoczki. Rozmawiamy też z gościem, który wybiera się na górujące nad Halą Pilsko. Spotykamy też Dorotę, regenerującą się po wczorajszym boju o pudło:)
Czas na zjazdy:) Wybieramy żółty szlak, który poznaliśmy podchodząc - wiem, że będzie super! I tak było.
Powtarzamy odcinek z maratonu i jestem zaskoczony, jak dobrze Magda radzi sobie na kamieniach. Czas na ostatni odcinek - on prawdę Ci powie:) Dojechałem do połowy odcinka, który wczoraj sprowadzałem. Zatrzymałem się na kamieniu, zerowa prędkość. Chcąc podeprzeć się lewą nogą, nie wyczułem gruntu pod nogami i zniknąłem pomiędzy drzewami. Na szczęście od upadku na wielkie głazy uchroniły mnie uschnięte gałęzie świerkowe, nic sobie nie zrobiłem. Próbowałem nawet jeszcze jechać, ale odpuściłem.
Na maratonie trasa odbiła w prawo, ale zaproponowałem jechać dalej żółtym i to był strzał w dziesiątkę! Fakt, że krótki fragment, trzeba było przejść, bo nie było opcji zjechania tego bez uszkodzenia roweru, ale dalej świetnie się bawiliśmy lawirując między kamieniami niemałego kalibru. Miód!
W końcu dojechaliśmy do asfaltu w Korbielowie. Szczerze - mało mi. Jarek chyba wyczuł szanse i zaproponował jeszcze podjazd do granicy. Kilka kilometrów asfaltowego podjazdu. Magda i Grzesiek odpuścili, a my dokręciliśmy naprawdę mocnym tempem do granicy.
Zjazdy były szybkie, bardzo szybkie;)
Żal opuszczać to miejsce. Kapitalnie się tu czuję, wspaniała atmosfera, wymagające szlaki i piękne widoki - czego chcieć więcej?
Kategoria 000-050, Góry, Mbike, Teren, W towarzystwie
Powerade Garmin MTB Marathon - Korbielów
Sobota, 18 sierpnia 2012 | dodano: 27.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 20.0˚
dst65.15/58.00km
w05:27h avg11.95kmh
vmax47.60kmh HR 162/205
Po dłuższej przerwie od gór, wracamy na szlaki:) Startu w Korbielowie tak naprawdę nie planowałem, ale nie pojechałem do Stronia Śląskiego, ominął mnie również start w Ustroniu, a trasa w Beskidzie Żywieckim zapowiadała się naprawdę obiecująco. Udało mi się namówić na start również Magdę, która nie jeździła po górach od maja. Do Korbielowa jedziemy w piątek po pracy z Grześkiem i Jarkiem. Zatrzymaliśmy się w Korbielowie w agroturystyce "U Madzi" i chciałbym w tym miejscu gorąco polecić nocleg u tych ludzi - bardzo serdeczna atmosfera, świetne jedzenie, luksosowe warunki i śmiesznie niska cena za pobyt.
Przygotowania do startu zaczynamy wcześnie rano - szykowanie ubioru, śniadanie i w końcu rowerów. Jakąś godzinę przed startem montując sztycę ukręciłem śrubę.. Zrobiło się nerowow, po tym, jak nie mogłem dobrać odpowiedniej śruby z ojcem gospodarza. W końcu wziąłem śrubę z zacisku Magdy - w końcu ona startuje godzinę później i będzie więcej czasu na rozwiązanie problemu. Śrubka się znalazła, ale.. również i tą ukręciłem.. Załamałem się. Śrubę ukręciłem jednak kiedy była już odpowiednio przykręcona, co zapewniło w miarę pewne trzymanie sztycy.. Oby tak było! Ruszamy na start. Jeszcze na kilka minut przed 10 z pomocą zawodnika teamu Gomola próbujemy montowac jego zapasowy zacisk - decydujemy z Magdą, że pojedzie z uszkodzonym zaciskiem.
Ustawiam się w sektorze (IV) tuż przed startem, ruszamy o 10. Pierwsze kilkaset metrów nietypowo, bo w dół. W tym cyklu jednak nie ma zwyczaju pędzenia na głupa i jest spokojnie, a co za tym idzie bezpiecznie. Odbijamy w lewo i jedziemy już, a jakże, pod górę:) Rano miałem wątpliwości, jak się ubrać, ale przed startem niebo się przetarło i wiedziałem, że będzie ciepło. Już na pierwszym podjeździe zgrzałem się, jak zwykle zresztą;) Po krótki odcinku asfaltem wjeżdżamy w teren, chwilę później odbijamy z żółtego szlaku - trasa pnie się stromo pod górę. Wiem, że pierwszy podjazd na Halę Miziową będzie długi i ciężki, ale jeżeli ma wyglądać, tak jak ta ścianka, gdzie większość ludzi podprowadza, to będzie bardzo ciężko. Kawałek dalej jednak można już jechać. Szutrówka przechodzi stopniowo w coraz bardziej mokry szlak, miejscami jest sporo błota. Na odcinku "wzmocnionym" belkami, które są niesamowicie śliskie, dochodzę Jarka - wyprzedził mnie kilkaset metrów wcześniej. Dojeżdżamy do kolejnego błotnistego odcinka, kilka osób odpuszcza, ale ja staram się podjeżdżać wszystko. Szlak przechodzi w wąskiego singla, las jest ciemny i ponury, ścieżka śliska, nie brakuje korzeni i kamieni - jest pięknie! Singla kończymy krótkim podejściem i wjeżdżamy na Halę Miziową. 9km podjazdu, który na pewno długo będę pamiętał! Na Hali jest pseudo bufet z poweradem. Jadę z Arturem z Gomoli, przed sobą widzę Grześka i Mateusza z teamu. Zaliczamy interwałowy odcinek z mnóstwem błota - mijam Grześka i świetnie się przy tym bawię. Pierwszy zjazd, lekko techniczny, po kamieniach, ale szybki i znów pniemy się pod górę. Mijamy Palenicę i Trzy Kopce zaliczając po drodze szybkie zjazdy po kamieniach. Były też odcinki bardziej techniczne, na których zdecydowanie lepiej się czuję, że pomimo słabej dyspozycji na tych szybkich - świetnie się bawię. Na podjazdach jadę dobrze i dochodzę kolejne osoby. Na odcinku przed Trzema Kopcami krótki odcinek z błotem i omijanie mostków ze śliskich bali.
Dojeżdżam w końcu do Hali Rysianka. Miejsce jest piękne, a widoki dosłownie powalają. Dostaję euforii, a mój entuzjazm wchodzi na wyższy niż zwykle poziom:) Wiem, co mnie czeka na zjazdach z Rysianki, zjeżdżać bowiem będziemy dokładnie tym szlakiem, którym podjeżdżaliśmy podczas III etapu MTB Trophy. Po krótkim odcinku do Lipowskiego Wierchu zaczynamy kapitalne zjazdy. Przez większą część zjazd jest szybki i bardzo szybki, jednak szlak usiany jest kamieniami, dlatego gruncie rzeczy jest niebezpiecznie, ale (napiszę to po raz kolejny) świetnie się bawię! W końcu docieramy do zielonego szlaku, a później do niebieskiego, który prowadzi wymagającym zjazdem do Milówki. Nareszcie bufet!
Nie zabawiam jednak długo - w kieszeniach mam spory zapas żeli, a w bukłaku izotonik. Przede mną podjazd na Halę Boraczą i zjazdy do Węgierskiej Górki. Podjazd pokonuję w dobrym tempie, natomiast zjazdy, które pamiętałem jako raczej przyjemne, nieco mnie zaskoczyły - bylo dużo kamieni, a nachylenie szlaku sprawiło, że dostałem niezły wycisk. Ostatni fragment po zaoranej łące, zabójczy dla mnie podczas MTB Trophy - tym razem okazał się kamienisty i szybki. Jeszcze tylko stromy singiel i jestem w Węgierskiej Górce. Od tego mnie to dla mnie zagadka. Zaczyna się podjazdem na Grapę i dalej do Abrahamowa. Momentami jest bardzo stromo, kilka razy trzeba butować. Dochodzę Artura - dosyć szybko po zjazdach. Chcę wyprzedzić, że na drodze staje nam... stado owiec:) Kilka minut idziemy za owcami, jest wesoło. W końcu omijamy biegnąc przez krzaki i jedziemy dalej. Zostawiam chłopaków. Trasa robi się bardziej interwałowa, są krótkie podjazdy i zjazdy. Krótki odcinek z błota i kilka ładnych widoczków:) Mimo to mam wrażenie, że odcinek od Węgierskiej Górki jest słaby. Po podjeździe na Suchy Groń łączymy się z trasą MEGA. Dziwi mnie tempo, w jakim jadą megowcy - podejrzanie dobre. Zazwyczaj megowcy, których dojeżdżam, raczej zamykają wyścig - no to już wiem, że na mecie będę przed Magdą.
Kolejne kilometry prowadzą generalnie pod górę, zazwyczaj szutrówkami, choć było kilka krótkich odcinków po błocie i kamieniach. Wyprzedzam Jerzego, którego najwyraźniej nieco to zdziwiło. Caly czas staram się pilnować regularnego jedzenia - chyba pierwszy raz jem na trasie tak dużo. Wiem jednak, że to jedyny sposób na przejechanie całego wyścigu w dobrym tempie - póki co, nie jest najgorzej. W końcu zaczynamy zjazdy - niestety dla mnie, szutrówkami, bardzo szybkimi. Wyprzedza mnie sporo osób, ale większość z nich wyprzedzam szybko na asfalcie i szutrach, które prowadzą aż do trzeciego bufetu. Już kilkanaście minut temu skończyło mi się picie w bukłaku - uzupełniam, co zajmuje mi sporo czasu - Jerzy ucieka, Artur również. Przede mną kolejny dlugi podjazd. Nie jest lekko - widok dzieci podprowadzających rowery uświadamia mnie, że jesteśmy już na trasie MINI - wow, lekko nie jest! Po podjechaniu pod Uszczawne (1145 na dystansie dla dzieci) zaczyna się świetny odcinek kamienistym singlem. Jadę z Anią Sadowską i w tym momencie łączy nas jedno - kapitalnie się bawimy. Do tego cały czas towarzyszą nam piękne widoki. Lekko w górę po kamieniach na Halę Miziową i jesteśmy już na singlu, którym podjeżdżaliśmy na początku maratonu. Puszczam Anią przodem, bowiem jestem jednak wolniejszy. Po singlu jest krótki szybki zjazd i zjeżdżamy na żółty szlak. Od razu robi się technicznie - korzenie i kamienie. To jest to, co lubię! Na szczęście mijani MEGOWCY i MINIOWCY robią miejsce, tak samo jak turyści. Pierwszy odcinek singlem szybko się kończy, dalej jest stromo i po kamieniach, ale szeroko. W końcu odbijamy w prawo, na bardzo wąski szlak. Kamienie są większe, procentów więcej, a radocha ogromna:) W jednym miejscu podpórka, ale niestety końców zjazdu z buta - była bardzo wymagająca. Odbijamy na szutrówkę. Krótko pod górę, szybko w dół, wyjazd na łąki pod wyciągiem i ostatni zjazd - były kamienie, do tego trawa, czego nie lubię. Niestety na tym ostatnim zjeździe straciłem dwie pozycje. Ostatnie kilkaset metrów do mety asfaltem lekko pod górę. Meta.
Nie ma sensu dużo pisać - genialny maraton. Kapitalna trasa, piękne widoki, dobra pogoda. Długość trasy dla mnie idealna, dodatkowa godzina byłaby najpewniej dla mnie zabójcza. Jestem względnie zadowolony z dyspozycji na podjazdach. Odcinki techniczne przyniosły mi nieopisaną radochę, niesmak mam jedynie (po raz kolejny) po szybkich zjazdach, na których sporo traciłem. Artur był na mecie szybszy o kilka minut, rewanż na kolejnym maratonie:) Podobnie zadowoleni z trasy byli na mecie chyba wszyscy.
Magda dojechała prawie godzinę po mnie, ale wjechała na metę z uśmiechem na twarzy. Miejsce na szerokim pudle przegrała na ostatnim zjeździe, zabrakło kilkadziesiąt sekund, ale na pewno będzie lepiej.
Czas 5:27:45
Miejsce 76 Open / 29 M2
Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, W towarzystwie
Sudety MTB Challenge - etap V - Kudowa Zdrój
Piątek, 27 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚
dst80.70/55.00km
w06:01h avg13.41kmh
vmax59.60kmh HR 134/161
Przed nami ostatni etap do Kudowy Zdrój. Prognozy mówią o wysokich temperaturach, co nie wróży nic dobrego. Po pysznym śniadanku u Huberta czas się szykować do startu. Dojazd na śniadanie rowerem i już wiem, że siedzieć będzie mi dzisiaj ciężko.
Ruszamy. Początek - podjazd asfaltem, czuję się bardzo słabo i jadę powoli. Po wjechaniu w las jest lepiej, ale nadal tempo jest słabe. Docieramy do końcówki podjazdu i są pierwsze zjazdy - krótki odcinek techniczny i dalej już szybko, bez większych problemów. Mam nadzieję, że na podjazdach będzie już dobrze. Przejeżdżamy przez Głuszycę i Grzmiącą. Podjazd pod Gomolnikiem Małym - robi się już bardzo gorąco. Dolina, którą podjeżdżamy znajduje się w cieniu wietrznym, nie ma zupełnie wymiany powietrza, a ja dosłownie umieram. Paweł nie jest zadowolony, ale cierpliwie czeka na mnie. Jedziemy w stronę Schroniska Andrzejówka znanego z maratonu w Wałbrzychu, jednak tym razem trasa prowadzi inaczej - zamiast świetnego singla przez Jeleniec i wymagającego zjazdu, mamy nudne szutrówki. Dojeżdżamy do bufetu - zdążyłem już prawie zupełnie opróżnić bukłak. Temperatura cały czas rośnie, czuję się naprawdę kiepsko. Zawsze źle znosiłem upały, ale dzisiaj jest wyjątkowo ciężko.
Za bufetem kierujemy się szutrówkami w kierunku granicy - przed nami szlak graniczny. Na początek ostre podejście, trochę w siodle i pierwszy ostry zjazd. Jest bardzo stromo, ale twardo, jednak w połowie zjazdu wpadłem w koleinę z luźniejszym gruntem i straciłem przyczepność w tylnym kole. Na ratunek wybrałem kontrolowaną glebę. Prędkość była niska, jakieś 8kmh, ale ciężko mi było się zatrzymać, rower zsuwał się w dół. Paweł zresztą miał podobny problem. To moja pierwsza gleba podczas całego wyścigu. Przed nami kolejny podjazd i znów ostro w dół, mijamy Venę w Jeepie i mamy przed sobą ściankę do podejścia. Dalej jest już łagodniej - szybki zjazd wąską ścieżką. Na owym zjeździe przy ścieżce leży zawodnik, dwóch innych stoi przy nim - zatrzymuję się i pytam czy mogę jakoś pomóc, każą jechać. Mam nadzieję, że to nie było nic poważnego. Jedziemy dalej aż w końcu odbijamy z trasy znanej z wałbrzyskiego maratonu i jedziemy szlakiem granicznym. Początek to szybkie szutrówki. Po minięciu Przełęczy pod Czarnochem trasa robi się ciekawsza - jedziemy wąskim singlem charakterystycznym dla szlaku granicznego. Jest sporo korzeni i mimo, że szlak jest szybki, to daje w kość, cały czas telepie na dziurach i korzeniach. W końcu dojeżdżamy do podjazdu po trawie na skraju lasu i tutaj wyprzedzamy kilka osób, dalej dochodzimy kolejne, m.in. Janusza. Na zjazdach Janusz puszcza nas przodem, twierdząc, że lepiej zjeżdżamy - miło z jego strony. Kolejne kilometry prowadzą generalnie w dół, jest krótki odcinek błotnisty, przejście przez rzeczkę i ostre podejście, dalej krótki odcinek skrajem lasu aż w końcu szybkie zjazdy po totalnie zniszczonej drodze do asfaltów. Tutaj jest naprawdę niebezpiecznie, głębokie koleiny pełne są bowiem kamieni, gałęzi i jestem przekonany, że gdyby wpaść w taką koleinę, to mogłoby się kiepsko skończyć. Asfalty i szybko jesteśmy na bufecie. Poimy się i zajadamy. Dojeżdżają kolejni zawodnicy. Przed nami kilkanaście kilometrów asfaltów. Proponuję wspólną jazdę, ale chłopaki ociągają się, więc ruszamy z Pawłem - najwyżej nas dojdą.
W Tłumaczowie odbijamy na Radków, przed nami krótki podjazd. Wjeżdżamy całkiem dobrze. Kilka kolejnych kilometrów to szybkie zjazdy asfaltami do Radkowa, na krótkich odcinkach bardzo kiepskiej jakości. W Radkowie jedziemy bulwarem wzdłuż linii Zalewu Radkowskiego - bardzo ładne miejsce, żal, że nie możemy się zatrzymać i schłodzić się w wodzie:) Dalej kilka kilometrów asfaltami, przekraczamy granicę. W jednym miejscu strzałka wskazuje, że musimy skręcić w prawo, jednak po odbiciu z asfaltu okazuje się, że strzałka kieruje w krzaki, nic tam nie ma - czyli kiepski żart z przestawieniem strzałki przez osoby trzecie. Jedziemy dalej, przez cały odcinek asfaltowy nie widzieliśmy przed sobą nikogo, wyprzedziła nas jedna para, którą minęliśmy na bufecie, kiedy czekali na usunięcie defektu w jednym z rowerów - byli wyraźnie mocniejsi. Przed Bozanovem odbijamy w lewo w stronę gór. Przed nami rozpościerają się wspaniałe widoki. Naprawdę jestem zachwycony - widok wydźwigniętych na kilkaset metrów bloków o prawie pionowych ścianach, porośniętych gęstym lasem, gdzieniegdzie odsłaniających się w formie ostańców, jest niesamowity. Można by się zatrzymać i podziwiać widoki godzinami.Po wjechaniu w ciemny gęsty las, tablice informacje uświadamiają nas, że wspinamy się na Piekło - wymowne;) Droga szybko robi się wymagająca, kamienista. Wyprzedza nas jeden zawodnik, ale odpuszczamy pogoń i schodzimy z rowerów.. Docieramy w końcu do granicy i lawirujemy bardzo ładnym szlakiem między ostańcami górnokredowych piaskowców, jakże charakterystycznych dla Gór Stołowych. Wyjeżdżamy z lasu, jedziemy krótki odcinek asfaltem, dalej szutrami, krótki, ale wyczerpujący podjazd po łące i szybkimi szutrami zjeżdżamy do ostatniego bufetu w Karłowie. Na zjazdach mamy okazję podziwiać wspaniałe skałki Szczelińca Małego - świetny widok. Na bufecie dochodzi do mnie, że to już prawie koniec naszej sudeckiej przygody. Ruszamy.
Kawałek prowadzi asfaltem i odbijamy w teren. Podjazd jest bardzo ciężki, więc kawałek podprowadzamy, dalej jedziemy dopingowani przez turystów. Dobijamy do asfaltu i jedziemy krótki odcinek drogą stu zakrętów. Skręcamy na niebieski szlak. Ten odcinek jest również wymagający, miejscami jest stromo, nie brakuje wody i błota, ale staramy się gonić zawodnika przed nami. Po drodze mamy pierwszy i ostatni nieprzyjemny kontakt z turystami - jedna z turystek rzuca jakieś złośliwe uwagi.. Przecinamy asfalt znany z prologu i kierujemy się do Kudowy dokładnie tą samą droga, którą jechaliśmy pięć dni wcześniej, z tym, że w odwrotnym kierunku. Na ostatnich kilometrach ścigamy się jeszcze z duetem Niemców, jednak w końcu nam uciekają, mijamy i zostawiamy w tyle jeszcze jedną parę. Jedyna różnica przebiegu trasy względem prologu to końcowe zjazdy do parku zdrojowego - zamiast stromym, ale do zjechania bez problemu zjazdem, jedziemy odcinek na przemian schodami i pionowymi ściankami, po zjechaniu których nie ma nawet miejsca na wyhamowanie przed kolejnym zakrętem. Trochę to dziwne, po 5 dniach ścigania się po górach, tutaj autor trasy zaserwował nam XC i to w najgorszym, bo nieco na siłę, wydaniu. Odpuszczamy, trochę głuupio byłoby się połamać 500m od mety. Trzy miejsca w sumie schodzimy. Wsiadamy na rowery i wjeżdżamy na metę. Świetne uczucie. To koniec!
Po przekroczeniu kreski odbieramy koszulki finisherów, Gustaw przynosi piwo i wymieniamy się wrażeniami z grupką finisherów odpoczywających na trawie przy mecie, m.in. Klosiu, Jarek, Romek i in. Podobnie jak koledzy, jestem szczęśliwy z dotarcia do mety. To była świetna przygoda i nie lada wyzwanie. Na spokojnie dochodzę w wniosków, że MTB Challenge jest wyścigiem zdecydowanie bardziej wymagającym niż MTB Trophy. Ilość etapów oraz ich długość ma na takie odczucia zasadniczy wpływ. Pomimo rozpowszechnionej opinii wyścig w Sudetach nie jest łatwy technicznie, śmiem nawet twierdzić, że jest trudniejszy. Jest również zdecydowanie ciekawszy - otwarta formuła etapów, międzynarodowa obsada, wspólne noclegi w szkołach oraz przeogromna ilość odwiedzonych po drodze ciekawych miejsc, kompletnie inny charakter kolejnych mijanych pasm górskich, prawdziwe bogactwo i różnorodność. Do tego wszystkie dochodzą takie smaczki, jak Twierdza Srebrna Góra, Wiadukt w tejże samej miejscowości, Droga Krzyżowa w Bardo, zjazd z Wielkiej i Małej Sowy, zjazd ze Śnieżnika - wszystkie te miejsca pozostaną dla mnie kultowe.
Odrębną sprawą jest wynik sportowy. Przez cały wyścig rywalizowaliśmy z duetem Gomoli i z rywalizacji tej wyszliśmy zwycięsko. Na trasie poszczególnych etapów tasowaliśmy się również z innymi zawodnikami. Nie mam jednak złudzeń, że źle się przygotowałem do 6 dni ścigania, z pewnością jest co poprawić w przyszłym roku. Na koniec chciałbym podziękować Pawłowi za wspaniałe wsparcie w chwilach słabości i cierpliwość oraz świetną atmosferę podczas całego wyścigu - dzięki!
Czas: 30:35:37
Miejsce 21 Team Open / 11 Team Man
Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, W towarzystwie
Sudety MTB Challenge - etap IV - Walim
Czwartek, 26 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚
dst74.10/68.00km
w06:01h avg12.32kmh
vmax63.90kmh HR 143/167
Etap 4 ze Złotego Stoku jedziemy do Walimia. Z pobieżnej analizy etapów przed startem, właśnie ten typowałem na najcięższy. Przeprawa przez Góry Bardzkie i Góry Sowie z pewnością lekka nie będzie, a jej zwieńczeniem bez wątpienia pozostanie zjazd z Wielkiej Sowy i, o czym należy pamiętać, zjazd z Małej Sowy. Mam do tych terenów wielki respekt, w końcu to tutaj jechałem mój pierwszy górski maraton i doskonale pamiętam, że lekko nie było.
Ruszamy z rynku w Złotym Stoku, pierwszych kilkanaście kilometrów prowadzi w stronę Kłodzka szutrówkami, jednak już od pierwszych metrów po rynku i dalej ulicami miasta mam problem problem z siedzeniem. Nie jest dobrze, przed nami długi etap. Męczę się przez kilka kilometrów, na szczęście droga nie jest wymagająca. Zaliczamy dwa podjazdy i szybkie zjazdy, w końcu asfaltem dojeżdżamy do trasy 46, którą przecinamy i wjeżdżamy w Góry Bardzkie. Poznałem te tereny podczas majowego pobytu w Złotym Stoku i wiem czego się spodziewać. Nie powinno być ciężko i tak faktycznie jest. Do Przełęczy Laszczowej jedziemy szerokimi szutrówkami, raz w górę, raz w dół, jednak z tendencją do podjeżdżania. Współpracujemy z innymi zawodnikami, więc tempo jest dobre, ale przez problemy na początku etapu, jesteśmy raczej z tyłu stawki. Zbliżamy się do Bardo i osławionej Drogi Krzyżowej. Poznałem ten zjazd w maju i wiem, że jest wymagający, ale jednocześnie daje frajdę. Jedziemy jednak innym szlakiem i jak się okazuje, czeka nas wspinaczka na Kalwarię. Jest spora grupka przed nami, m.in. Sławek. Po wyczerpującym podejściu zaczynamy techniczny zjazd. Początek po korzeniach i sporych kamieniach - tego odcinka nie znałem, jest świetny. Dalej znane mi telewizory, jednak trasa omija wąską rynnę wypełnioną głazami i jedziemy górą, po korzeniach. Tutaj wyprzedzam Sławka, który zarzuca rowerem na boki jak rajdówką i w kontrolowanych poślizgach pokonuje kolejne korzenie. Przed nami pozostał już tylko odcinek drogi Krzyżowej poprowadzony wąską dolinką. Zjazd jest o tyle niebezpieczny, że jest bardzo szybki, a jednocześnie tutaj jest zawsze ślisko, skały są wilgotne. Bawię się jak dziecko:) Po wyjechaniu na ulice Bardo mamy bufet.
Oczywiście chętnie korzystamy, ale szybko zbieramy się w drogę. Przed nami odcinek do Srebrnej Góry, który znam. Początek mocnym podjazdem, dalej jest trochę łąk, szutrówek, dwa podejścia wąskimi rynnami. Szlak prowadzi w drugiej części szutrówkami, na których towarzyszą nam świetne widoczki. Dojeżdżamy w końcu do Przełęczy Mikołajowskiej, dalej zaliczamy krótkie podejście na Wilczak (w maju z Magdą to podjechaliśmy) i zjazd do Przełęczy Wilczej. Niby łatwy, bo twardy i dużo kamieni nie ma, ale wymaga uwagi. Po minięciu przełęczy czeka nas znów wspinaczka. Jedziemy ze Sławkiem i Arturem z Gomoli i przez kolejne kilometry, aż do Srebrnej Góry współpracujemy, co przekłada się na dobre tempo. Docieramy szybko do wiaduktu (nie akweduktu) w Srebrnej Górze, przed którym mamy krótki, ale techniczny zjazd. Przed zjazdem z samego wiaduktu Sławek ostrzega nas, że jest bardzo trudny, to samo zresztą mówił wcześniej Artur. On to zjechał, my jednak odpuściliśmy, jak tylko zobaczyliśmy jak to wygląda. Bardzo stromo, luźna ziemia, do tego powalone drzewa po bokach - nie dla mnie. Mówiąc szczerze, to miałem problemy z zejściem;) Chwilę później jesteśmy już na bufecie pod Twierdzą Srebrna Góra.
Na bufecie są z nami koledzy z Gomoli, Sławek, ruszamy razem. Do Twierdzy jedziemy w cieniu naszych rywali i tak też zaliczamy przejazd wąskim singlem po wałach obronnych. Kapitalne miejsce, ale jednocześnie niebezpieczne. Szybko jednak wyjeżdżamy z powrotem na szerokie szutry. Przed nami Góry Sowie. Podstawowa znajomość geologii Sudetów podpowiada mi, że ten odcinek może być najbardziej wymagającym z całego wyścigu. Wskazuje na to również profil trasy - niby interwał z krótkimi podjazdami i ostrymi zjazdami, ale tendencja ciągle pod górę aż do Wielkie Sowy. Tak też jest w rzeczywistości. Czerwony szlak prowadzi nas przez kolejne grzbiety i przełęcze, towarzyszą nam super widoki na góry i rozległe doliny. Jedziemy na przemian wąskimi ścieżkami i szerszymi drogami, nie brakuje kamieni, ale podstawową atrakcją są korzenie i wszędobylski, połyskujący w świetle promieni słoneczncych muskowit. Mijamy kilka ciekawych zjazdów i docieramy w końcu do stromego podejścia. Wydra próbuje podjechać, i wszyscy obecni przy tym go dopingujemy, ale prawda jest brutalna - podjazd jest bardzo ciężki. Kolejny długi i ciężki podjazd prowadzi na szczyt Kalenicy - tutaj również Artur atakuje, a my z Pawłem butujemy. W końcu zjeżdżamy niełatwym, ale świetnym, podobnie jak większość zjazdów dzisiaj, do Przełęczy Jugowskiej. Bufet!
Uzupełniamy paliwo i ruszamy na Wielką Sowę przez Kozią Równie. Od pewnego momentu podjazdu, na którym nie brakuje wspaniałych widoków na okolicę, jedziemy ze Sławkiem i Kłosiem. Odcinek po grzbiecie góry sprawia mi osobiście bardzo dużo radochy, są spore kamienie i duże skałki obok, co niejako spełnia moje poczucie estetyki, dzięki czemu ogarnia mnie towarzyszący mi praktycznie bez przerwy entuzjazm i poczucie, że robię coś świetnego.
Po zjeździe na Przełęcz Kozie Siodło zaczynamy właściwą wspinaczkę na Wielką Sowę. Nawierzchnia to w przeważającej części luźne kamienie. Są odcinki, na których trzeba walczyć o utrzymanie w siodle nie ze względu na nachylenie, ale na luźne podłoże właśnie. W końcu jednak docieramy na szczyt, mijamy wieżę widokową i zaczynamy osławiony zjazdy po telewizorach. Po maratonie w 2010 roku zjazd z Wielkiej Sowy był dla mnie synonimem walki o przetrwanie i miałem sporą chęć sprawdzić się i tym razem. Jestem jednak rozczarowany - wybudowane od tamtego czasu betonowe przepusty sprawiły, że spływająca z góry woda nie wymywa już drobniejszego gruntu i kamienie nie sa luźne, a i ich wielkość nie robi już wrażenia. Zawiodłem się. Przed bufetem Artur wspominał, że do mety w Walimiu nie jedziemy technicznymi zjazdami z Małej Sowy, a bokami asfaltem - po zjeździe z Wielkiej Sowy czuję niedosyt i mam nadzieje, że te "plotki" się nie potwierdzą. Krótki podjazd, na którym niestety Sławek i Mariusz nam uciekają i zjeżdżamy z Małej Sowy - jednak szlakiem:) Zjazdy są wymagające, miejscami nawet bardzo wymagające, nadgarstki dostają solidną porcję uderzeń, trzeba pracować cały ciałem - ale o to właśnie chodzi, czysta przyjemność! Ostatni kilometr - dwa asfaltami, szybko dochodzimy Sławka, Mariusz został na szlaku.
Kultowe Góry Sowie nie zawiodły. Prawdziwie górskie ściganie za nami. Szkoda słabego początku, ale najważniejsze, że jesteśmy na mecie. Przed jutrzejszym etapem jestem jednak pełen obaw, czy zdołam usiedzieć kolejne 5-6 godzin w siodle? Obiad i śniadanie następnego dnia jemy w zajeździe u Huberta w Walimiu. Na kolację wybraliśmy się do Głuszycy - Jarek reklamował z entuzjazmem knajpę Oberża PRL - niestety była zamknięta, więc wylądowaliśmy w Starej Piekarni, pod którą stał już Nissan Navara Grześka;)
Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, W towarzystwie, MTB Challenge
Sudety MTB Challenge - etap III - Złoty Stok
Środa, 25 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚
dst62.40/55.00km
w06:10h avg10.12kmh
vmax51.30kmh HR 143/174
Po dwóch etapach i ponad 12 godzinach w siodle dosyć wyraźnie czuję zmęczenie, szczególnie, że nie wyspałem się tak, jakbym chciał. Na szczęście trzeci etap do Złotego Stoku jest najkrótszy i zapowiada się, że będziemy na mecie wcześniej. Jeszcze wczoraj wieczorem autor trasy ostrzegał, że trzeci etap jest najcięższy i trzeba się przygotować. Mam wrażenie, że to tylko takie gadanie..
Ruszamy ze Stronia Śląskiego, po zrobieniu krótkiej rundy honorowej przez miasto kierujemy się w stronę granicy. Od samego początku nie czuję się dobrze. Jadę wręcz fatalnie, boli mnie tyłek i nie czuję mocy w nogach. Po wjechaniu do lasu nawierzchnia zmienia się na żwirek, kamienie, jest jeszcze gorzej. Pierwszy podjazd jest długi i naprawdę mocno walczę, żeby nie stracić dużo. Po wjechaniu na asfalt z kolegami z Gomoli odzyskuję nieco wigor. Nagle zbaczamy z drogi mocno pod górę - podejście jest ciężkie, dobrze jest mieć lekki rower;) Okazuje się, że cały ten odcinek nie do podjechania był warty grzechu, po zdobyciu Czernicy przed nami świetny singielek z masą korzeni, borówek i wszystkiego, co najlepsze w tych okolicach, włącznie z widoczkami. Po minięciu kolejnego grzbietu wznoszącego się na ponad 1000m nad poziom morza zaczynamy bardzo techniczny zjazd. W jednym miejscu sam GG stoi i ostrzega przed skazanymi na porażkę próbami pokonania powalonego drzewa. Cały odcinek wymaga maksymalnego skupienia i techniki. Mi niestety w sprawdzeniu swoich umiejętności przeszkadza zawodniczka z Litwy, które po wielokrotnych prośbach z mojej strony i kilka glebach z własnej winy, nie przepuściła mnie.. Zjazd na asfalt, i za chwilę kolejny świetny, jednak łatwiejszy i szybszy zjazd. Na końcu wjeżdżamy na szutry i jedziemy do pierwszego bufetu, zlokalizowanego wcześniej niż pierwotnie planowano. Jak się dowiedzieliśmy od obsługi (jak zwykle kapitalnej), skala trudności etapu sprawiła, że na Przełęczy Gierałtowskiej będzie dodatkowy bufet, kolejne dwa na Przełęczy Lądeckiej i po zjeździe z Borówkowej, a przed Jawornikiem.
Za bufetem jedziemy ze Sławkiem szutrówkami. W końcu jednak odbijamy z szerokiej drogi i zaczynamy podróż szlakiem granicznym. Początek to wspinaczka na Przełęcz Trzech Granic i dalej na Smrek. Szlak jest wąski i wyboisty, ale płaski. W jednej z nielicznych kałuż pełnych błota Paweł wywinął przysłowiowego orła, szkoda, że nie mam kamerki na kasku;) Pośmialiśmy się, ale faktem jest, że moje tempo nie było za mocne, jechałem słabo. Dopiero po kilku kolejnych minutach, po minięciu krótkiego podejścia na skałki, odzyskałem wigor. Dalsze kilometry do bufetu na Przełęczy Gierałtowskiej mogę opisać krótko: było kapitalnie! 100% MTB, ostre podjazdy, miejscami podejścia, świetne wąskie i kręte zjazdy, masa korzeni, borówek, kamieni, świetne widoczki, czysta przyjemność. Kilka miejsca wymagało wzmożonej ostrożności, w jednym z nich Paweł zawstydził mnie zjeżdżając swobodnie odcinek, przed którym zszedłem z roweru. Były też niezwykle urokliwe skałki, naprawdę pięknie!
Na bufecie większość ludzi jest zachwycona, ale trzeba uczciwie przyznać, lekko nie jest. Średnia prędkość pokonywania szlaku granicznego oscyluje w granicach 9-10kmh! Ruszamy dalej! Kolejne bufet na Przełęczy Lądeckiej, za 9km. Szlak nieco zmienił charakter. Początek jest łatwy, ale szybko wjeżdżamy w dzikie odcinki, masa powalonych drzew, gałęzie, do tego strome podjazdy i jak zwykle świetne zjazdy. Jest sporo kamieni. Jedziemy z Pawłem nieźle, a co najważniejsze, mamy z tej jazdy masę frajdy. W około połowie odcinka dochodzimy na podejściu dwóch gości, jak się okazało chwilę później, jednym z nich był Mariusz. Jedziemy kawałek razem, ale w końcu odjeżdżamy. W końcu wyjeżdżamy z ciemnego lasu, krótki odcinek po łąkach i wyjeżdżamy na asfalt, gdzie zlokalizowany jest trzeci bufet. Odcinek od poprzedniego bufetu o długości około 9km jechaliśmy ponad godzinę!
Po kilku chwilach zajadania się owocami i popijania powerade czas ruszać. W międzyczasie lekko zachmurzyło się - wygląda na to, że na Borówkowej będzie mokro. Na szczęście Grzesiek odpuścił nam znienawidzony chyba przez wszystkich podjazd po trawie i na właściwą Przełęcz Lądecką wjeżdżamy asfaltem, dalej jedziemy znanym dobrze podjazdem na Borówkową Górę. Pamiętam, jak zaledwie dwa i pół miesiąca temu, przy okazji maratonu w Złotym Stoku, męczyłem się pchając rower po tym szlaku. Dzisiaj było inaczej, odnalazłem w sobie rezerwy i cały podjazd pojechałem mocno. Paweł nieco zwolnił, co w połączeniu z wyczerpaniem się jego zapasów jedzenia było niejako bodźcem do podjęcia działania w postaci dzielenia się żelami. Dopiero trzeciego dnia zaczęliśmy jechać jak partnerzy;) Podjazd minął szybko i w końcu dotarliśmy do wieży, za którą czekał na nas świetny, chociaż mocno przereklamowany w kontekscie tego, co dzisiaj już przejechaliśmy, zjazd. Odcinki po korzeniach pokonuję z uśmiechem na twarzy, który towarzyszy mi również podczas lawirowania między wielkimi głazami w dwóch miejscach. Całość bez schodzenia, tylko jednak podpórka, w dodatku w banalnym miejscu. Jest nieźle, trochę się podbudowałem. Po zjeździe, na Przełęczy Różaniec jest ostatni bufet, z którego po wspólnie podjętej decyzji, nie korzystamy. Chcemy z Pawłem możliwie najwięcej odrobić, bo nie da się ukryć, że na pierwszych kilometrach straciliśmy sporo przez moją słabą dyspozycję.
Zaczynamy, znany świetnie wszystkim, podjazd na Przełęcz Jawornicką. Podjazd jest krótki, ale stromy, a momentami bardzo stromy. Na majowym maratonie w tym miejscu dosłownie umierałem. Dzisiaj prawie całośc wjechałem, odpuściłem tylko w miejscu o największym nastromieniu. Zmęczenie trzeciego dnia jednak daje się we znaki. Niespodziewanie trasa odbija w prawo przed samym końcem podjazdu i wiedzie nas nowymi dla mnie ścieżkami. Spodziewaliśmy się szybkich zjazdów szutrówkami do Złotego Stoku, jak to ma miejsce zazwyczaj. W zamian dostaliśmy kawał ciężkiego MTB. Ostre podjazdy do tego sporo kamieni na odcinkach płaskich i świetne zjazdy, mocno techniczne. Dwa miejsca dla mnie zupełnie poza zasięgiem, a w zasadzie zjazd z nich to dla mnie abstrakcja. Niemniej świetnie się bawiłem na końcówce, jak widać okolice Złotego Stoku, pomimo opinii łatwych i przyjemnych, mają olbrzymi potencjał do ułożenia bardzo trudnej trasy. Na tym krótkim odcinku wyprzedzamy najpierw dwie osoby, a po chwili kolejne dwie - parę Czechów na fullach. Było jasne, że ci ostatni szybko nas wyprzedzą na zjazdach i tak też zrobili na dosłownie ostatnich technicznych metrach zjazdów. Ostatnie dwa kilometry szutrami i asfaltem do rynku w Złotym Stoku.
Ufff meta! Jestem totalnie zaskoczony. Nie spodziewałem się, że etap do Złotego Stoku będzie tak trudny, a jednocześnie da mi tyle frajdy. Było wszystko, co w jeździe rowerem po górach najlepsze. Bawiłem się kapitalnie i pomimo skrajnie różnych wrażeniach po etapie wśród zawodników, jestem w 100% za taką ideą wytyczania trasy. Gdyby zebrać szlak graniczny, Borówkową, odcinek z Przełęczy Jawornickiej do Złotego Stoku, mielibyśmy chyba najciekawszy po Karpaczu maraton w Polsce (choć mogę się mylić, wielu tras jeszcze nie jechałem!), a po takim maratonie ludzie mówiliby o kultowym borówkowym szlaku granicznym, a nie o Borówkowej Górze, która byłaby zaledwie kropką nad i. Grzegorz, wielkie wielki dzięki! Świetnie się bawiłem! Entuzjazm na mecie udzielał się wielu zawodnikom, wśród nich nie mogło zabraknąć Jarka, który bawił się tak dobrze, że do mety dojechał z urwaną szprychą w kole i pękniętym wózkiem przerzutki;) Na szczęście Czesi sprostali zadaniu i rower był gotowy do następnego etapu.
Złoty Stok poza, jak się dzisiaj okazało, świetnymi trasami MTB, oferuje również genialną knajpę, którą odwiedzamy przy każdej okazji. Zjedliśmy po olbrzymim obiedzie, a na kolację porcję makaronu, osobiście dołożyłem do tego szarlotkę z lodami:) To był świetny dzień!
Kategoria W towarzystwie, Mbike, Imprezy / Wyścigi, Góry, 050-100, MTB Challenge
Sudety MTB Challenge - etap II - Stronie Śląskie
Wtorek, 24 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚
dst82.00/65.00km
w05:48h avg14.14kmh
vmax73.90kmh HR 144/180
Drugi etap ze startem w Kralikach zapowiada się lekko i przyjemnie, przed nami tylko długa wspinaczka na Śnieżnik i dalej szutry znane z maratonu w Stroniu Śląskim i Międzygórzu (które znam tylko z opowieści, bo osobiście nie miałem jeszcze okazji jeździć w tych rejonach), banał;)
Startujemy z rynku w Kralikach, pierwsze kilometry asfaltami, tempo nie jest mocne. Pierwsze podjazdy na łące rozciągają grupę. Właściwie do 8km jedziemy po lekkim terenie, ale mocne tempo i słońce robią swoje, kolejne osoby nam uciekają. Po pierwszych zjazdach zaczynamy mocny podjazd, początkowo asfaltami, później odbijamy w szutrówkę. Ciekawostką jest, że przejeżdżaliśmy bardzo blisko Trójmorskiego Wierchu, będącego punktem styku zlewisk trzech mórz: Bałtyckiego, Czarnego i Północnego. Zaczynają się zjazdy, te szybkie, których nie lubię.. momentalnie tracę pozycje wypracowane na podjeździe, jest tylko krótki odcinek z błotem i kamieniami, który dobrze wykorzystuję i odrabiam straty. Wyjeżdżamy na łąki, trasa prowadzi brukowaną drogą, która przechodzi w asfalt, na którym rozwijam prędkość 74km/h - nieźle;)
Z profilu jasno wynika, że przed nami jest podjazd na Śnieżnik, ponad 11 km wspinaczki. Początek asfaltami. Rozgrzaliśmy się z Gustawem i na tym odcinku mamy dobre tempo, co owocuje masowym wyprzedzaniem. Mijamy Jodłów i kierujemy się do lasu - dobrze, bo jest naprawdę bardzo ciepło i jazda dłużej na słońcu może się źle skończyć. Przy schronisku Ostoja jest bufet - powerade, pomarańcze i jedziemy dalej. Nie znam podjazdu na Śnieżnik, wiele o niz słyszałem, ale nie miałem okazji go pokonać. Pierwsze kilometry prowadzą szutrówkami. Nachylenie drogi pozwala jechać ze środka, momentami tylko jest stromiej i trzeba się ratować młynkiem. Przy skrzyżowaniu, które poznaję z filmów Remika odbijmy w prawo, szlak robi się bardziej wymagający, pojawiają się kamienie, a nachylenie ścieżki rośnie. Przejeżdżamy pod Małym Śnieżnikiem, mijamy Halę Śnieżnicką. Lekkie zjazdy wśród głazów prowadzą nas do schroniska. Miejsce kultowe dla maratończyków - w końcu tu jestem:) Za schroniskiem odbijamy w lewo na nie mniej słynny zjazd. Przed startem dzisiejszego etapu sporo zostało powiedziane o tym zjeździe, że lepiej miejscami zejść, że są objazdy bokiem najgorszych miejsc. Początek jest faktycznie mocny, jest stromo, sporo korzeni i kamieni. Później jest tylko lepiej, kamienie są większe, a korzenie ułożone pod jeszcze mniej korzystnym kątem. Na całym zjeździe dopingują nas mocno turyści liczni na szlaku. Takiego dopingu jeszcze nie przeżyłem. Zjazd faktycznie miejscami jest bardzo ciężki, kilka razy muszę zejść z roweru, ale wiem, że nie mam dobrej formy jeśli chodzi o techniczne zjazdy, sporo osób mnie wyprzedza, ręce szybko odmawiają posłuszeństwa, nawet Gustaw jest zaskoczony, bo szybko mi ucieka i musi czekać.. Po sekcji technicznej zaczynają się szybkie zjazdy szutrówkami. Po zjechaniu do potoku Wilczka jesteśmy za kolegami z Gomoli, którzy wyraźnie lepiej zjeżdżają. Przed nami podjazd na Przełęcz Śnieżnicką do drugiego dzisiaj bufetu. Podjazd jest o tyle ciężki, że jedziemy w pełnym słońcu, a jednocześnie jesteśmy w wąskiej dolinie osłonięci wysokimi stokami od wiatru. Przed dojechaniem do bufetu dosłownie umieram..
Udało się, jest bufet. Mówię Pawłowi, że muszę odpocząć. Smarujemy u Czechów napędy, uzupełnia płyny, ja dodatkowo reguluję pozycję klamek moich Avidów, którą obwiniam (niesłusznie zresztą) o ból dłoni na zjazdach. Po prostu za mocno jest zaciskam i zmiana pozycji nic nie zmieni;) Za bufetem mamy kolejne szybkie zjazdy, w tym fragment po bruku, to boli;) Mija nas m.in. Romek, jego tempo na zjeździe jest imponujące! Przejeżdżamy pod Jaskinią Nieźwiedzią - muszę tu kiedyś przyjechać turystycznie, bo atrakcji po drodze jest wiele! Dojeżdżamy szybkimi szutrami raz w górę, raz w dół do mocnego podejścia. Odcinek podobno znany jest z maratonu w Stroniu Śląskim - sporo słyszałem o odcinku granicznym z tego maratonu i wszystko wskazuje na to, że właśnie w tym momencie zaczynamy ten odcinek. Lekko nie będzie. Po podejściu po kamieniach i błocie jedziemy wąskim singlem wśród korzeni i borówek. Jest pięknie. Kilka kolejnych kilometrów to czysta zabawa i czerpanie ogromnej przyjemności z jazdy wąską ścieżką. Wyraźnie odżywam, bo ostatnie kilometry Paweł mnie ciągnął na kole. Jest kilka odcinków błotnistych i one dają obraz tego, co działo się na maratonie dwa tygodnie temu, kiedy wody w górach było zdecydowanie więcej - musiało być podobnie jak na etapie na Wielką Raczę w czerwcu. Zjeżdżamy w końcu ze szlaku granicznego, co wyraźnie cieszy Pawła, szutrowe zjazdy, krótki podjazd i jesteśmy na ostatnim bufecie.
Przed nami ostatni mocny podjazd, kawałek po równym, zjazdy i jeszcze jeden krótki podjazd. Końcówka to zjazdy asfaltami i szutrówkami, tak przynajmniej wynikało z tego, co mówił przed startem Jarek. Pierwszym podjazd jest naprawdę ciężki. Początek jedziemy mocno, ale nawierzchnia się psuje, w końcu jedziemy po ubitych kamieniach, co mocno odczuwa kręgosłup, plecy i tyłek. Odpuszczamy. Ten podjazd wyjątkowo premiuje 29-ery. Do szczytu docieramy z kolegami z Gomoli, jednak uciekamy im na kolejnych płaskich kilometrach poprowadzonych drogami asfaltowymi. Kilometry połykamy szybko, zgodnie współpracując z dwójką zawodników. Dochodzimy kolejne osoby. Po pokonaniu krótkiego podjazdu odbijamy w lewo na wąską ścieżkę prowadzącą stromo w dół. Zaliczamy świetny zjazd, jest wszystko, korzenie, błoto, luźne kamienie i wielkie głazy, miodzio! Kończymy zjazd na szutrówce i ponownie pniemy się w górę. Podjazd nie jest długi, ale jego nachylenie sprawia, że porządnie nas wymęczył, szczególnie, że mamy już w nogach blisko 70km. Wyprzedzamy przed szczytem dwóch Litwinów, z którymi mamy nadzieję nawiązać walkę w klasyfikacji generalnej. Po pokonaniu ostatnich metrów pod górę jesteśmy z Pawłem zadowoleni ze wspólnej pracy i gratulujemy sobie, przecież do mety pozostały już tylko asfaltowe zjazdy.
Mocno się zdziwiłem, kiedy bardzo szybko z asfaltu zboczyliśmy na zniszczoną szutrówkę, by po chwili mknąć kamienistą drogą. Momentalnie dłonie odmawiają posłuszeństwa.. Wyjeżdżamy z lasu i prujemy po łąkach. Tutaj niestety mijają nas Litwini. Dojeżdżamy w końcu do asfaltu i dokręcamy do mety w Stroniu Śląskim. Szkoda, wielka szkoda tej końcówka, bo stosunkowo dobrze przejechana końcówka na podjazdach została popsuta na prostych zjazdach. Inna sprawa, że faktyczny przebieg trasy nie pokrywał się z wyrysowanym w roadbooku i na mapie przed etapem. Wybaczam jednak te niedogodności, w końcu chodzi o jazdę po górach, a nie po asfaltach, a to, że jestem slaby na prostych zjazdach to tylko i wyłącznie moja wina.
Zakwaterowanie w szkole w Stroniu na sali sportowej, wszyscy razem. Świetna atmosfera. Wrażenie robi również bikepark, w którym zgromadzonych jest prawie 200 rowerów. Miasteczko zawodów tętni życiem do późnych godzin. Stronie Śląskie zapamiętam również z bardzooo obfitego obiadu za śmieszne pieniądze.
Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, W towarzystwie
Sudety MTB Challenge - etap I - Kraliky
Poniedziałek, 23 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚
dst91.00/75.00km
w05:48h avg15.69kmh
vmax54.80kmh HR 155/190
Pierwszy etap prowadzi z Kudowy Zdrój do Kralik w Czechach. Dystans 88km mówi sam za siebie - lekko nie będzie. Ruszamy w dobrych nastrojach. Początek szybki, po asfaltach, szybko jednak rozciąga się stawka na podjeździe. Po pierwszych podjazdach są też krótkie zjazdy - długo już nie jeździłem w górach i nie czułem się pewnie. Dalej jest już lepiej. Bardzo śliski zjazd w Lewinie po trawie i błocie - tutaj moje opony Maxxis Ikon zupełnie się nie sprawdziły. Dalej stoimy w korku - nikt nie wie o co chodzi. Zagadka wyjaśnia się po kilku chwilach - czeka nas przeprawa około 100metrów rzeką. Początek udaje się jechać nie zamaczając nóg, ale dalej woda jest głębsza i w efekcie buty są przemoczone.. Kolejne kilometry poprowadzone są szybkimi szutrówkami, jest kilka stromych asfaltów - już pierwszego dnia doceniam miękkie przełożenie 22-36. Przed Podgórzem mamy pierwszy techniczny zjazd - zjeżdżam z duszą na ramieniu, zupełnie nie mogę się odnaleźć i zastanawiam się, co ja tu robię, jest fatalnie. Dopiero po chwili orientuję sie, że zjeżdżałem na zablokowanym amortyzatorze - to sporo wyjaśnia;)
Kolejne kilometry wiodą głównie szutrówkami. Na podjazdach jedziemy z Pawłem mocno, co skutkuje wypracowaniem coraz lepszej pozycji. Mijamy naszych rywali z Gomoli, Artura i Darka - po czasówce jesteśmy tuż przed nimi. Szybkie odcinki poprzeplatane są sekcjami błota i kałuż. Miejscami jest naprawdę ciężko. Dojeżdżamy w końcu do bufetu, na którym obsługuje nas Grzesiek Golonko. Bufet jest dosyć późno, bo w okolicach 35km. Robi się gorąco, nawet bardzo. Za bufetem mamy mocny podjazd, na którym niestety łapią mnie skurcze w obu nogach. Zaciskam zęby i staram się rozjechać. Szybko przechodzi, ale ból w nogach towarzyszy mi tak naprawdę do końca etapu. Kolejne kilometry wytyczone są po ładnym szlaku z widoczkami i skałkami tuż przy drodze. Przed miejscowością Spalona, w której przecinamy drogę do Zieleńca, mamy ostry podjazd po trawie. Dalej jedziemy szutrówkami zostawiając za sobą rywali z Veloclubbers. Ponownie mamy dobre tempo. Do drugiego bufetu prowadzą szybkie zjazdy z luźnymi kamieniami i miękkim poboczem. Nie lubię takich zjazdów, pisałem już o tym wieloktronie, ale dzisiaj czuję się wyjątkowo niepewnie na takich odcinkach. Paweł sporo na mnie czeka. Tuż przed bufetem mijamy punkt kontrolny - dobrze, że mój partner poczekał;)
Za bufetem ponownie napieramy z Pawłem, mamy dobre tempo. Po krótkim odcinku wąskim błotnistym singlem wyjeżdżamy na kamienistą szutrówkę. W pewnym momencie jadąc z młodym Rosjaninem, okazuje się, że Paweł ma mało powietrza w tylnym kole. Próba podpompowania, ale niezbędne okazuje się założenie dętki. Chwilę to trwa. W międzyczasie mijają nas kolejne osoby, Gomolaki, Romek.. Siła zespołu jednak polega na współpracy i stosunkowo szybko ponownie ruszamy do boju:) Kolejne kilometry gonimy, dopingowani po drodze przez Grześka G. Naszych rywali z Gomoli dochodzimy na trawiastym podjeździe i brutalnie porzucamy. Romek łapie się z nami, a nawet ucieka nam przed bufetem. Mijamy go na ostatnim asfaltowym podjeździe, za którym czeka na nas szybki zjazd po stoku. Paweł i Romek mijają mnie z zawrotną prędkością, a ja zwyczajnie boję się puścić klamki niebezpiecznie rozgrzanych i wyjących już hamulców. Na szczęście zjazd nie był długi. Uffff pora na objadanie się i uzupełnienie płynów.
Z ostatniego bufetu zlokalizowanego już na terenie Republiki Czeskiej do mety pozostało kilkanaście kilometrów. Czeka nas jednak mocny podjazd. Początek jedziemy z Romkiem, szybko dochodzimy Gomolaków, którzy uciekli nam na bufecie i jedziemy swoje. Nieskromnie powiem, że jednak tego dnia jesteśmy mocni na podjazdach. Szkoda, że tracimy na szybkich zjazdach przeze mnie. Dalej jedziemy szybkimi szutrówkami i próbujemy gonić zawodników przed nami. W końcu nadchodzi czas zjechania z pokonywanego właśnie pasma w stronę Kralik. Wbrew temu, czego się spodziewałem, zjazdy poprowadzone były ciekawym odcinkiem. Początek zjazdu jest średnio trudny, przejeżdżamy obok starego bunkra i zaczynamy bardziej stromy odcinek po korzeniach. Jest ciekawie:) Udaje mi się zjechać, ale na samej końcówce przy wjechaniu na asfalt zszedłem z roweru - źle oceniłem nachylenie zjazdu. Kawałek asfaltem i coś czego nie lubię - czyli szybki zjazd po trawie. Tutaj Paweł znów musiał na mnie czekać. Ostatnie kilometry do mety na rynku w Kralikach asfaltami. Tutaj mocno współpracowaliśmy z Pawłem, na ogonie siedziało nam bowiem dwóch zawodników.
Na mecie jesteśmy po blisko 6 godzinach. 25 miejsce w klasyfikacji TEAM pozostawia niesmak - gdyby nie moje skurcze i defekt w rowerze Pawła, mogłoby być nieźle. Szkoda, ale mimo wszystko nie jest źle. Inna sprawa, że czuję się kompletnie wypompowany. Spodziewałem się łatwego etapu - owszem było szybko i mało technicznie, ale jednak nie było lekko.
W Kralikach zakwaterowani jesteśmy w bardzo ładnej szkole. Po prysznicu idziemy na rynek na obiad. Później długo walczę z rowerem - poznaję przy okazji Sławka i Marcina. Wieczorem większą grupą odwiedzamy pizzerię i zjadamy gigantyczne porcje makaronu. Czeskie piwo dobre, nastroje pozytywne:)
Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, W towarzystwie
Sudety MTB Challenge - prolog - Błędne Skały
Niedziela, 22 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚
dst8.40/6.50km
w00:44h avg11.45kmh
vmax0.00kmh HR 168/200
Półtora roku temu, jesienią 2010 roku, kiedy miałem na swoim koncie dwa górskie maratonu na dystansie mega (ciężka Głuszyca i błotnista Rabka), podjałem decyzję, że chcę jechać wyścig etapowy. Zdecydowaliśmy się z Gustawem, że pojedziemy razem etapówkę Sudety MTB Challenge. Ostatecznie, w roku 2011 zmienilismy z Pawłem plany i wystartowaliśmy w Beskidy MTB Trophy - zdecydował czynnik logistyczny i finansowy. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze. Zimą 2011, zaplanowaliśmy, że w sezonie 2012 pojedziemy obie etapówki - w czerwcu MTB Trophy, a w lipcu wycieczkowo MTB Challenge, wszak sudeckie trasy mają opinię zdecydowanie łatwiejszych i szybszych. Decyzja zapadła, wpisowe opłacone, nie ma odwrotu. Jedziemy w teamie, to będzie próba znajomości;)
Zimowo-wiosenne przygotowania nie przyniosły poprawy kondycji i nie ukrywam, że w tym sezonie jeżdżę zdecydowanie poniżej oczekiwań. Start w MTB Trophy to była gorzka pigułka do przepłknięcia. Miałem w głowie jednak lipcowy start w Sudetach, nadzieję, że będzie dobrze. Sudety MTB Challenge jest specyficznym wyścigiem - każdy etap jest otwarty i finiszuje w innym miejscu niż start, konieczne jest zatem transportowanie bagażu, codziennie śpi się w innym miejscu. Na szczęscie dosłownie tydzień przed startem na wspólny wyjazd zdecydowal się Jarek - w podjęciu tej decyzji pomogła mu informacja o odwołaniu Carparthii. Jedziemy razem z Gustawem i Jarkiem i plan jest taki, że nasze bagaże transportuje samochodem Jarka jedna z dziewczyn z biura zawodów.
Wyjazd tradycyjnie dzień przed zawodami. Wyjeżdżamy w sobotę, wieczorem wyrobiliśmy się jeszcze z odebraniem pakietów startowych w biurze zawodów w Kudowie Zdroju. W pakiecie opaska na rękę z numerem, numer na kierownicę, profile etapów i roadbook. Ściganie zaczynamy w niedzielę krótkim prologiem pod górę. Spodziewam się szutrówek i asfaltu.
W dniu startu mamy dużo czasu - start dopiero po 14, my z Pawłem jedziemy dokładnie o 14:11, Jarek późno, bo dopiero po 15. W szkole poznajemy Romka (znajomy Jarka z Carpathii), Janusza i wielu innych zakręconych riderów. Przed startem zjadamy pyszny obiad i robimy rozgrzewkę. Jedziemy pierwszy kilometr trasy. Jestem w szoku, bo prolog zaczyna się mocnym podjazdem w mokrym lesie. Po ostatnich opadach trasa jest miękka i śliska. W miasteczku zawodów panuje świetna atmosfera, wielu turystów nam kibicuje. Przed startem spotkaliśmy Jurka z teamu:) W końcu nadchodzi godzina naszego startu.
Ruszamy bardzo mocno, za mocno. Na podjeździe spalam się totalnie, ale zaciskam zęby i kręcę mocno. Paweł trzyma tempo. Szybko doszliśmy zawodników przed nami. Mijamy odcinek po łące, śliski podjazd po trawie i strome podejście na Urwisko Beaty. Kawałek wąskim singlem po grani, wyprzedzają nas dwa zespoły - mocni hiszpanie i chyba niemcy. Krótki, ale bardzo szybki i wąski zjazd, przejazd łąką i znów jedziemy pod górę. Przez kolejne kilometry rywalizujemy z estończykami z Veloclubbers. Trasa prowadzi twardymi drogami zniszczonymi płynącą wodą i zanieczyszczonymi połamanymi gałęziami. Dopiero po kilometrze- dwóch jedziemy szybką szutrówką, krótki odcinek z kamieniami i wyjeżdżamy na asfalt. Mam zapas w nogach, dlatego biorę od Pawła bidon i motywuję go do mocnego deptania w korby. Asfaltowy odcinek pnie się w górę, ale szybko doprowadza nas na metę.
Obaj jestesmy padnięci. 8km sprint dał nam mocno w kość. Dopiero po kilku minutach, wypiciu kilku kubków powerade i rozmowach m.in. z Eweliną Ortyl wracamy do Kudowy. Zjeżdżamy asfaltami. Robi się chłodno, na szczęście zabrałem wiatrówkę. Po zjechaniu do Kudowy dopingujemy Jarka na pierwszym podjeździe.
Wynik prologu nie zachwyca, wiemy z Pawłem, że mogło być lepiej, z drugiej zaś strony, tak krótki etap o niczym nie przesądza, przed nami 5 dni jazdy po górach. Kudowa Zdrój zrobiła na nas świetne wrażenie, szczególnie Park Zdrojowy. Podobnie pozytywne wrażenie wywołuje atmosfera panująca w szkole - coś zupełnie innego niż na Beskidy MTB Trophy, gdzie czuć ściganckie napięcie każdego dnia. W naszej sali śpi m.in. Paweł Urbańczyk startujący w mixie z Kasią Sową, w sali obok jest Ewelina Ortyl i Wojtek Kozłowski. Do późnego wieczora w szkole wszyscy rozmawiają, najwidoczniej każdy, podobnie jak my, nie może się doczekać startu jutrzejszego etapu:)
Kategoria 000-050, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, W towarzystwie, MTB Challenge
Rozjazd po maratonie - zjazd do Borowic i pętla w Przesiece
Niedziela, 24 czerwca 2012 | dodano: 01.07.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 20.0˚
dst28.14/12.00km
w02:00h avg14.07kmh
vmax58.90kmh HR 136/170
Korzystając z okazji, że w Karpaczu zostaliśmy z chłopakami do niedzieli, postanowiliśmy wybrać się na rozjazd. Wymieniając się wrażeniami z trasy, Grzesiek nie mógł uwierzyć, że zjazd do Borowic jest w całości zjeżdżalny przeze mnie. Jedziemy więc na Chomontową.
Dojeżdżamy jednak nie od Przesieki cały podjazd, ale jedziemy na skróty od Karpacza. Okazuje się, że zjazd jest rzut beretem od Karpacza. Zaczynamy zabawę. Jadę pewnie. W miejscu, gdzie dzień wcześniej sprowadziłem, i tym razem zawahałem się i odpuściłem. Grzesiek od razu mi to wypomniał, dlatego bez wahania zarzuciłem rower na plecy, cofnałem się kilkanaście metrów i trudny odcinek zjechałem:) Dalej jeszcze tylko w jednym miejscu wybrałem zły wariant i musiałem się podeprzeć, jednak i tym razem cofnąłem się i zjechałem. Świetny zjazd, daje ogromną satysfakcję!
Jedziemy dalej zielonym szlakiem przez Borowice. Paweł łapie gumę, na szczęscie nie ma komarów. Dalej zielonym do wodospadu Podgórnej. Piękne miejsce. Podchodzimy kawałek szlakiem i jesteśmy na trasie AMP. Paweł łapie drugą gumę, podkładamy wizytówkę między dętkę i oponę;) Jedziemy fragment trasy AMP, po blisko miesiącu od zawodów, na trasie jest dużo gałęzi i patyków, dopiero teraz widać jak wielkie znaczenie ma przygotowanie trasy. Chłopaki są pod wrażeniem stromizny podjazdów i trudnością zjazdów. Zjazd z trasy wczorajszego maratonu również i tym razem z podpórką. Znów zły.. Podjeżdżamy do Drogi Sudeckiej, jednak nie wjeżdżamy na Chomontową Drogę, ale asfaltem jedziemy do Karpacza przez Borowice, Sosnówkę Górną, Raszków, Przełęcz pod Czołem.
Świetnie spędzony czas, okolice Karpacza obfitują we wspaniałe i wymagające trasy MTB, a widoki na szczyty sprawiają, że do tego miejsca na pewno jeszcze wrócę, może jeszcze w tym roku:)
Kategoria 000-050, Góry, Mbike, W towarzystwie
Powerade Garmin MTB Marathon - Karpacz
Sobota, 23 czerwca 2012 | dodano: 01.07.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 20.0˚
dst83.40/75.00km
w06:45h avg12.36kmh
vmax48.50kmh HR 159/183
MTB Marathon w Karpaczu - impreza kultowa, jedna z najtrudniejszych tras w Polsce, a przy tym dająca niesamowitą przyjemność, wspaniałe widoki i masę świetnych singli. Tegoroczna edycja ma być wyjątkowa - po wielu miesiącach walki, organizatorzy dostali zgodę na wytyczenie trasy przez Przełęcz Okraj z megatrudnym zjazdem z Przełęczy i Tabaczaną Ścieżką włącznie. Apetyty podsycały filmy i zdjęcia oraz relacje lokalesów - Bartka i Kowala. Zapowiada się prawdziwe wyzwanie, zero szutrowych zjazdów, 100% MTB, bez lipy! Po okropnie nudnym maratonie w Lublinie, mam wielką ochotę sprawdzić się na Karkonoskich kamieniach:) Sprawdzić się i odegrać za zeszłoroczną porażkę.
Do Karpacza jedziemy tradycyjnie już w tym roku, z Jarkiem, Grześkiem i Pawłem. Na miejscu jesteśmy w piątek późnym wieczorem. Rano szykowanie rowerów, na szczęście nikt nie ma wątpliwości jak się ubrać - pogoda jest idealna, będzie ciepło, ale bez upałów. Zjeżdżamy do Karpacza dolnego, krótkie zakupy na stoisku Maxima. Spotykam wielu znajomych, jest liczna grupka z teamu, a także m.in. Ewa, Kasia L. i Bartek, Jacek, Adam. Robimy krótką rozgrzewkę z Pawłem i Ulą. Wracamy na stadion. Start już za 15 minut, a sektorach nie ma ani jednej osoby - piękne:) W końcu jednak stajemy na linii startu.
Początek trasy, inaczej niż w poprzednich latach, nie przebiega asfaltem do Karpacza Górnego na Przełęcz pod Czołem. Jedziemy krótko asfaltem i dalej szutrami pod Skalny Stół. Jadę z Pawłem i obaj staramy się gonić Jarka. Pierwszy zjazd, trochę błotka, nie czuję się pewnie. Tracę. Krótki dziki singielek po korzeniach - piękny odcinek i wjeżdżamy na zjazd do Budnik(?). Początek zjazdu absolutnie niezjeżdżalny dla mnie, wielkie dropy po kamieniach, do tego luźna ziemia, śliskie korzenie. Kilkadziesiąt metrów sprowadzam. Dalej jest już lepiej, można jechać. Zjazd jest wymagający, do tego słabo się czuję i wiele osób mnie mija, staram się im nie przeszkadzać. Kawałek dalej zjazd nieco traci na "mocy" i zaczynam się odkuwać. Rozjazd MINI/MEGA-GIGA, szybki zjazd polanką, wpadam w koleinę i w momencie, kiedy chcę z niej wyjechać, słyszę krzyk Pawła z tyłu, który dokładnie w tym momencie chciał mnie wyprzedzić. Ostatecznie skończyło się na niegroźnej wywrotce Pawła w trawę, ale było niebezpiecznie - sorry kolego!
Zaczynamy podjazd na owianą już kultem Przełęcz Okraj. Blisko 9 km podjazdu, momentami jest mocno. Gdzieś po drodze mija nas Jurek z teamu po tym, jak złapał gumę. Przed dojechaniem do Przełęczy mija mnie kilku megowców - jako pierwszy Marek Konwa. Przed startem wiadomo było, że na zjeździe z Okraju będzie problem z czołówką megowców. Na Przełęczy jest bufet, oczywiście zatrzymuję się wyczerpany długim podjazdem. Zajadam się wybitnie smakującymi mi pomarańczami, spotykam Bartka, co on tu robi? Czas jechać.
Wiedziałem, że zjazd będzie trudny i nastawiłem się na ten odcinek trasy z pokorą. Nie spodziewałem się jednak płynącej rzeki przez całą szerokość kamienistego zjazdu;) Było ciężko, do tego poganiający, ale wszystko grzecznie, megowcy. Sporo jednak zszedłem, nie chciałem nikogo blokować, a do tego zabrakło mi pewności w niektórych miejscach, żeby próbować zjeżdżać. Druga, nieco szerszą część zjazdu już próbowałem zjechać, zszedłem tylko raz, dokładnie w miejscu, gdzie zrobił to Jarek. Dalej jedziemy razem. Paweł jest też blisko. Zaczynamy podjazd pod Wołową Górę. Podjazd poprowadzony jest głównie szutrówkami. Mijam Mateusza. Za mijanką z wcześniejszym fragmentem trasy podjazd nabiera %, jest kilka technicznych odcinków, gdzie trzeba popracować całym ciałem. Krótkiego odcinka nie udało mi się podjechać, ale to dosłowie kilkanaście metrów:) Dojeżdżamy do zielonego szlaku i zaczynamy zjazd Tabaczaną Ścieżkę - gwóźdź programu nr 2. Jest świetnie, zjazd jest techniczny, momentami bardzo stromy, trudny. W dwóch miejscach schodzę, raz przez osobę przede mną, drugi raz po prostu odpuszczam. Obok stoi Marek Konwa i pyta o pompkę - bez wahania pożyczam i życzę powodzenia. Dalej zjeżdżam. Jest już lepiej, czuję, że wraca mi przyjemność ze zjazdów, czyli jest dobrze:)
Z Tabaczanej Ścieżki krótki singiel po korzeniach, jestem nim zachwycony, chociaż wiele osób narzeka. Dalej lądujemy znów na zjeździe do Budnik(?). Tym razem trasa jest rozjeżdżona, do tego pewniej się czuję, ale mimo to odcinek pokonany pieszo za pierwszym razem, również i teraz schodzę. Dalej jest już nieźle, szalejemy z Jarkiem na zjazdach. Paweł jest przed nami, ale na jednym z kamienistych odcinków niestety zalicza glebę. Zatrzymujemy się z Jarkiem i staramy się pomóc, ale chyba wszystko jest ok, Paweł każe nam jechać. Szutrówki do asfaltu, krótki odcinek leśny przez Księżą Górę. Czuję moc w nogach, po słabym starcie naprawdę czuję, że dobrze jadę. Zjeżdżamy w końcu do Karpacza, kilkaset metrów asfaltami, sztywny podjazd na młynek, mijamy główną ulicę, zjazd po schodach, most na Łomnicy i jesteśmy na bufecie. Zajadam się znów pomarańczami - pycha! Dojeżdża do nas Paweł, boli go łokieć, ale jedzie dalej.
Pętla Okrajowa za nami, teraz jedziemy na "starą" pętlę, co nie oznacza, że będzie nudno, o nie;) Pierwsze kilometry to podjazdy. Czuję się wyjątkowo dobrze, moc jest w nogach, więc jadę mocno. Mijam sporo osób. Jest krótkie podejście. Zaliczam zjazd z Grabowca, który w zeszłym roku rozpoczynał ściganie w Karpaczu. Zjazd jest techniczny, krótki jego fragment prowadzi wąskim korytem, nie brakuje kamieni i korzeni. W zeszłym roku wyprzedziłem w tym miejscu Damiana i chwilę później leżałem. Tym razem nie leżałem, ale zjazd przyniósł mi masę frajdy! Dojechało mnie trzech megowców i grzecznie ich puściłem, na szczęście zjazd to umożliwia, w dół prowadziły bowiem dwie ścieżki. Kolejne podjazdy i zjazdy, jesteśmy w okolicach Sosnówki. W międzyczasie dogoniłem Ulę. Kolejne km są raczej szybkie, po drodze jest tylko jeden krótki, ale bardzo stromy odcinek, w samej Sosnówce odbijamy na szybką szutrówkę z widokiem na zbiornik w Podgórzynie - zrobił się klimat jak na Mazurach;) W Podgorzynie bufet. Zatrzymuję się z Pawłem Trawkowskim, ponownie objadam się owocami, uzupełniam płyny, Ula mija bufet. Ruszam w pogoń;)
Pierwsze kilometry za bufetem to trawiasty podjazd i do lasu. Mamy super techniczny podjazd po kamieniach i wielkich skałkach. Pamiętam ten odcinek z zeszłego roku, świetny. Mijam Jacka naprawiającego rower. Kawałek dalej jadąc w kilkuosobowej grupce orientujemy się, że brakuje na trasie strzałek. Jedziemy kawałek na czuja, wracamy się i dyskutujemy, co robić? Część, w tym Ula i dwóch zawodników SCS OSOZ - Grzesiek Broda i Slec jadą, ja z dwoma innymi zawodnikami postanawiamy się wrócić. Dojeżdżają do nas kolejni zawodnicy, w tym Jarek. Po konsultacjach i sprawdzeniu trasy z GPSem, jedziemy dalej. Okazało się, że Ula miała rację, kilometr dalej strzałki już były.. Straciłem na tej sytuacji około 10 minut. Zły jak cholera.. Zaliczamy z Jarkiem świetny zjazd po którym obaj krzyczymy z radości - dziecinne, ale naprawdę było super:) Zjeżdżamy dalej do Zachełmia. Jedziemy w kilkuosobowej grupce, ale na podjeździe narzucamy z Jarkiem mocne tempo i bardzo szybko zostajemy tylko we dwóch. Kolejne kilometry to szerokie drogi, raz pod góre, raz w dół. Jedziemy we dwóch. Dojeżdżamy do szybkich singli w okolicach Przesieki - jechałem już ten odcinek w tym roku - świetny. Powoli zaczynam odczuwać upał, bukłak pusty, w gardle sucho. Świetny zjazd do Przesieki i asfalty. Jarek ratuje mnie bidonem, ale do bufetu jeszcze kawałek. Przesiekę mijamy bokiem przez las mocnym podjazdem. Jest bufet! Piję jak głupi, zajadam się pomarańczami i biorę żel Maxima. Czuję się wypompowany. Uzupełniam bukłak Poweradem, ruszamy!
Jedziemy fragmentem trasy AMP w Przesiece, wiem, że czeka nas świetny zjazd. Niestety zjazd mnie pokonuje, uślizguje tylne koło i muszę się podeprzeć. Zmęczenie daje o sobie znać. Dalej jedziemy żółtym szlakiem do Drogi Sudeckiej. Po drodze zagaduje mnie gość z Gomoli o rower, chwilę gadamy, czas leci. Przed nami Chomontowa. Tuż przed wjazdem na ten podjazd łapią mnie skurcze w obu nogach - efekt odwodnienia na ostatnich kilometrach. Jarek i zawodnik Gomoli odjeżdżają, a ja mogę tylko zaciskać zęby. Wiem, że muszę rozjechać, a nie zatrzymywać się.. Kilka minut później jednak muszę zejść z roweru. Cała Chomontowa to dla mnie walka. Po drodze mija mnie Paweł Trawkowski. staram się gonić, ale nie jestem w stanie. Koniec podjazdu, ufff, kawałek szybkiego zjazdu i odbicie na zjazd zielonym szlakiem do Borowic. Również ten odcinek już w tym roku jechałem, zastanawiałem się, jak mi pójdzie tym razem. Szlak jest świetny, techniczny zjazd naprawdę sprawdza umiejętności. Zaliczam tylko dwie podpórki, w tym jedno krótkie zejście - odpuściłem, ale jestem przekonany, że to jest do zjechania. Wrażenia? Zjazd został wykastrowany! Kilka kamieni zniknęło, kilka innych zostało dołożonych, dzięki czemu cały odcinek jest zjeżdżalny dla większej ilości osób. Czy to dobrze? Chyba tak, mniej schodzenia, większa płynność, chłopaki układający trasę napracowali się. Z Borowic jedziemy fajny odcinkiem pod górę do Przełęczy w Raszkowie i dalej szutrówkami do ostatniego już bufetu. Najadam się i szybko ruszam - może uda się jeszcze kogoś dogonić.
Za bufetem mocny podjazd, dalej krótkie podejście, techniczny odcinek na Czoło i kapitalny zjazd. To już kolejny świetny zjazd na dzisiejszej trasie. Zjeżdżam na Przełęcz pod Czołem. Krótki podjazd i kolejne super zjazdy. Mijam wycieczkę dzieciaków, które dopingują i zaczynam ostatni podjazd na Karpatkę. Odcinek jest techniczny, a wiem, że czekają mnie jeszcze słynne agrafki. Pierwsza bez problemu, druga zaliczona, chociaż było już trudniej, przed trzecią odpuściłem, techniczny odcinek tuż po niej już tym razem również z buta, nie było jak spróbować. Szkoda. Zjazd po łące i wjazd na metę!
Wrażenia na szybko? Świetna trasa, 100% MTB, zero kompromisów. Minimalna ilość szutrówych zjazdów, co bardzo mnie cieszyło. Dobra dyspozycja na podjazdach i co mnie cieszy najbardziej, wreszcie odblokowałem się na zjazdach po pętli Okrajowej. Żałuję tylko minut straconych na odcinku bez strzałek i całkowitego zgonu na Chomontowej. Czy i tym razem, podobnie jak rok temu, Karpacza mnie pokonał? Nie. Jestem przekonany, że mimo słabego wyniku, pojechałem dobrze.
Paweł czuł upadek, później miał jeszcze defekt koła i wycofał się w Sosnówce. Na mecie jesteśmy długo, czekamy na Grześka, który miał gorszy dzień.
Tydzień temu jechałem maraton w Mazovii w Lublinie - to była jedna z najgorszych tras jakiej jechałem. Dzisiaj w Karpaczu pojechałem zdecydowanie najlepszą, najciekawszą i najbardziej wymagający maraton w życiu. Było świetnie!
Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, W towarzystwie