Wpisy archiwalne w kategorii

Imprezy / Wyścigi

Dystans całkowity:6493.48 km (w terenie 5327.10 km; 82.04%)
Czas w ruchu:391:45
Średnia prędkość:16.38 km/h
Maksymalna prędkość:73.90 km/h
Suma podjazdów:51774 m
Maks. tętno maksymalne:205 (103 %)
Maks. tętno średnie:181 (90 %)
Suma kalorii:119128 kcal
Liczba aktywności:104
Średnio na aktywność:63.66 km i 3h 50m
Więcej statystyk

MTB Cross Maraton - Kielce

Sobota, 5 października 2013 | dodano: 09.10.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst62.84/50.00km w04:06h avg15.33kmh vmax52.80kmh HR 162/183

O przygotowaniach do tego startu mogę napisać tylko tyle, że ich nie było. No cóż, ostatni start, trzeba mieć to już za sobą.. Trasa kieleckiego maratonu jednak cieszy się u mnie szczególną sympatią – ciekawa, interwałowa, pełna szybkich i krętych singli, do tego rejon Kielc po prostu lubię. Od kilku dni pogoda jest mocno jesienna – przymrozki o poranku i skąpe 10* w ciągu dnia – prognozy na maraton nie wróżą wyjątku, na pewno nie będzie gorąco. Wyjeżdżamy z Warszawy z Magdą, Łukaszem i Pawłem – na termometrze jakieś 2*.. Start maratonu połączono z odbywającymi się aktualnie w kieleckich halach EXPO targami rowerowymi – super pomysł, start z hali, odpada problem wychłodzenia w oczekiwaniu na start w sektorze, a po doturlaniu się do mety może uda się co nieco obejrzeć? Bardzo krótka rozgrzewka i do sektora, który ponownie mi przysługuje, pomimo fatalnego wyniku w Sobkowie.

Początek asfaltami za samochodem, tzw dojazdówka w teren – coś czego nie można uniknąć, tempo momentami zabójcze, prędkość powyżej 50kmh, nagle wjeżdżamy na dziurawą szutrówkę, za chwilę na łąki, szybko peleton się rozciąga. Nie szarżuję, muszę uważać na kolano, poza tym przede mną jakieś 4-4,5 h walki z górami, a że nie jestem w najlepszej formie, muszę się pilnować, nie przejmuję się, że Paweł i Michał uciekają. Po kilku kilometrach i pierwszej górce, na której zagotowałem się – na kolejnej trzeba zrobić postój na pozbycie się buffa i siku.. mija mnie masa osób.. Przed słynnymi torami mijam Pawła – guma, wielka szkoda:( Przejazd wzdłuż torów i odbicie do Pasma Zgórskiego – kultowego pasma wciśniętego między trasą S7 i linią kolejową, znanego doskonale z maratonu w Nowinach. Miód malina! Fajne, momentami naprawdę wymagające podjazdy i szybkie, techniczne zjazdy, pełne pułapek. Były dwie ostre ścianki – na pierwszej wyprzedziłem m.in. Krysię z MyBike. Później długo jechaliśmy razem aż do bufetu. Na bufecie, jak zwykle, świetna obsługa i miła niespodzianka – brzoskwinie, i to twarde, tak jak lubię! Moje tempo nie jest rewelacyjne, ale jadę równo, zjazdy robię dobrze, na podjazdach walczę, czuję się dobrze, ale zastanawiam się na ile czasu starczy paliwa?

Za bufetem długi podjazd (drugi już raz dzisiaj) na Zieloną, dalej Patrol i Trupień – kapitalne szlaki. Udaje mi się dojść Lucjana. Pętlę Master kończymy świetnym zjazdem z Trupienia, wjazd na nasyp kolejowy i słynna kołyska po tłuczniu – kilka kapci tutaj na pewno było.. Z kieleckiej czasówki sprzed dwóch lat pamiętam, że za wiaduktem czeka nas ostre podejście na Kolejową – dzisiaj jednak trasa odbija z nasypu w dół i Kolejową zdobywamy od innej strony – w sumie dobrze, że nie ma niepotrzebnego butowania. Dalej kapitalny szlak przez Biesak w dwóch miejscach jest za mocno i schodzę z roweru.. Las zachwyca jesiennymi kolorami, pogoda zrobiła się prawie letnia – strasznie żałuję, że nie ubrałem się tak, jak przez cały rok na trudne warunki, czyli jednak tylko krótkie spodenki, potówka i rękawki – zwyczajnie gotuję się na podjazdach. Drugi bufet i znowu moje ulubione brzoskwinie!

Wiem, że przede mną jeszcze jakieś półtorej do dwóch godzin walki z czasem. Rzut oka na Garmina – coś tu się nie zgadza, przewyższenia wskazują, że za chwilę wyjedziemy z terenu i czeka mnie dokrętka 20km do mety po płaskim? Niemożliwe, czyli będzie więcej niż 1200 w pionie.. Fajny podjazd pod Pierścienicę, mijam wyciąg i znowu w dół, zjazd bardzo szybki i stosunkowo łatwy, ale fajny! Kolejne kilometry mniej wymagające, ale ciągle góra-dół-góra-dół. Przed wyjazdem z lasu w Białogonie dochodzi mnie Marek Zając, który nadrabia po problemach z zakleszczonym łańcuchem. Wyraźnie zwalnia i siadam na kole. Jedziemy razem odcinek przez trasę 762 i po łąkach. Podjazd na Bruszną robię już sam – pamiętam tą górę z czasówki, ale robiliśmy ją w odwrotnym kierunku. Zjazd super – trochę kamieni, skałki. Dalej wyjazd na łąki i kapitalny odcinek przez Grabinę – super widoki, ciekawa trasa, teren ma potencjał na XC! W końcu wyjazd na płaską jak stół dojazdówkę do mety – trochę szutrami, trochę asfaltami. Na końcówce wyprzedza mnie i zostawia Wojtek z MyBike, na ostatnich kilkuset metrach zaczynam go dochodzić, ale ostateczny atak zostawiam sobie na ostatnią prostą – niestety za późno zorientowałem się, że meta jest zlokalizowana kilkaset metrów przed halą, z której startowaliśmy, nic to, wiele nie straciłem.

Moje wrażenia? Kapitalna trasa, poza nudnym i niebezpiecznym dojazdem do terenu, cały czas coś się dzieje. Podjazdy równe i techniczne, ostre i łagodne, trochę kamieni, sporo piachu, kolein, gliny. Chyba najlepsza trasa całego cyklu w tym roku. 1500 m w pionie pokonane w zasadzie na ok. 45 km trasy mówi samo za siebie. Wynik słaby – adekwatny jednak do mojej obecnej formy. Magda zadowolona z jazdy – ostatecznie w generalce wywalczyła 2 miejsce! Drużynowo dzisiaj pechowo – zarówno Ula, Paweł i Romek nie ukończyli zawodów i w efekcie dosłownie o włos przegraliśmy 3 miejsce w klasyfikacji generalnej, wielka szkoda.. Dekoracje sporo przeciągnęły się w czasie, ale było warto – pamiątkowa koszulka za 6 startów i fajne nagrody.

1 Open / 1 M2 Patryk Piasecki 3:03:08
54 Open / 21 M2 ktone 4:06:41

rating 74.2

Tegoroczna lina MTB Cross Maraton to mój pierwszy zaliczony w całość cykl – wystartowałem we wszystkich 8 edycjach. Rywalizację ukończyłem na 13 pozycji – za rok ten cykl na pewno moim głównym polem rywalizacji, oczywiście obok wyścigów etapowych. Teraz będzie dużo czas na planowanie – koniec sezonu 2013!
/2536608
Maraton w Kielcach był moim ostatnim na carbonowym ścigancie marki Mbike - w niedzielę po maratonie rower sprzedałem..


Kategoria xt1, W towarzystwie, Teren, Mbike, Imprezy / Wyścigi, Góry, 050-100

MTB Marathon - Istebna

Sobota, 21 września 2013 | dodano: 07.10.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst77.08/60.00km w06:15h avg12.33kmh vmax65.10kmh HR 155/181

Ostatnie dwa tygodnie po wyjeździe do Łomnicy niestety bez roweru. Martwi mnie ból kolana po kręceniu po maratonie, złapało mnie też przeziębienie.. Również prognozy pogody i perspektywa powtórki warunków na trasie z MTB Trophy nie zachęcają. Mimo to do Istebnej jedziemy – ostatni maraton, ostatnia okazja do kręcenia po prawdziwych górach, dekoracje za generalkę.. Jedziemy z Magdą, Jarkiem i Tomkiem, śpimy oczywiście u Madziara. Są też Albert z rodzinką, [ur=http://k4r3l.bikestats.pl/]Kuba i [url=http://jpbike.bikestats.plJacek[/url]. W nocy przebudziły mnie krople walące nieznośnie o dach, podobnie rano – pada. Nastroje słabe, ale kiedy zjeżdżamy do Istebnej na start przestaje padać, robi się cieplej.

Trudne warunki na trasie dają szasnę, że na maratonie będzie się coś działo – trasa w większości pokrywa się z zeszłoroczną – szału nie robi, ale kiedy jest morko, to co innego;) Nie napinam się, wiem, że skoro nie jeżdżę od dobrych kilku tygodni, nie jestem w formie. Pierwszy podjazd jest dla mnie bardzo ciężki, szybko się zagrzałem, zapchane zatoki sprawiają, że szybko spadam w ogon i poważnie myślę nad wycofaniem się… Jest ciężko, ale jakoś udało mi się dotrzeć do pierwszych zjazdów – od razu humor mi się poprawił. Sporo wyprzedziłem, sporo zabawy, rower ucieka, ale w gruncie rzeczy błota nie jest dużo, na pewno nie jest więcej niż na Trophy ;) Kolejne podjazdy idą zdecydowanie lepiej. W Leszczynie zrzucam z siebie kamizelkę i rzucam obok naszej kwatery. Dochodzę Jarka i o dziwo zostawiam na podjeździe do Stecówki. Fajny techniczny podjazd, szczególnie wymagający z uwagi na błoto – bardzo lubię takie odcinki. Przed Stecówką odbijamy na zjazdy do Pietraszonki. Kolejny fajny podjazd po piaskowcowych płytach – całość bez akrobacji w siodle. Dalej na odcinku do Gańczorki staram się gonić Michała, którego mam w zasięgu wzroku – po kilku kilometrach dystans nadal wynosi około minuty. Podjazd na Gańczorkę ciężki, ale sam zjazd genialny! Dalej Mała Gańczorka i Tyniok – tutaj jak zwykle bardzo dużo śliskiego błota. Udało się dogonić Michała, niestety na dwóch krótkich hopkach nie musiałem butować – napęd w tym błocie zaciągał.. Trochę straciłem, szczególnie nerwów..

Zjazd asfaltami i I bufet na dzisiejszej trasie. Łapię szybko coś do jedzenia i atakuję podjazd do Koniakowa. Niestety dzisiaj byłem za słaby, wymiękłem dokładnie w tym samym miejscu, co Michał i Grzesiek z SCS OSOZ.. Przejazd przez Koniaków – tutaj straciłem do Michała znowu jakąś minutę – nie wiem czemu, ale odkąd pierwszy raz jechałem podjazd na Ochodzitą w 2011 roku, zawsze ten odcinek jadę źle. Pogoda się poprawiła, momentami słoneczko przebija przez niskie chmury, co daje niesamowite efekty świetlne – widoki cudne! Sam podjazd na Ochodzitą jadę mocno, gonię i udaje mi się wyprzedzić dwóch zawodników – wiem, że na zjeździe zawsze mnie ktoś blokuje. Tym razem blokuję sam siebie, robię głupie rzeczy i w efekcie mam wrażenie, że zjechałem bardzo wolno, jednak nadrobiłem do poprzedzających mnie zawodników. Dalej Przełęcz Rupienka i podjazd Trojaki i Kikulę – jest masa czerwonego mazistego błota. Krótki odcinek muszę butować – błoto zakleiło cały rower, podobnie jak na Trophy na podjeździe na Rysiankę.. Na Kikuli chcę z przyzwyczajenia z Trophy jechać prosto do Zwardonia – zapomniałem, że nie jedziemy na Wielką Raczę;) Odbicie w prawo na słynne słowackie łąki – w tych warunkach jest ciekawie. Śmiganie ponad 40 kmh nie mając nawet cienia marginesu przyczepności nie jest fajne.. Bufet, łapię szybko owoce. Dochodzę Kubę:)


Ruszamy razem. Napęd niestety znowu zaciąga. Irytuje mnie to, bo wiem, że siłowa jazda skończy się znowu bólem kolana.. Zostawiam Kubę na zjazdach do doliny – jest szybko, błotko wali spod kół na twarz, ja oczywiście nie mam okularów, ledwo widzę, ale jadę;) Zjazd w tych warunkach bardzo fajny, wymagający! Krótki odcinek w dolinie i już wiem, co mnie czeka – ostre podejście. Pamiętam ten odcinek z zeszłego roku.. Na ściance widzę Michała, którego szybko udaje mi się dogonić i tak we dwóch wędrujemy. Szkoda, że nie udało się znaleźć jakiejś sensownej alternatywy dla tego podejścia.. Na łące wychodzi słoneczko i grzeje, Michał częstuje żelkami.. No jak tu jechać! ;) W końcu zostawiam Michała i próbuję zrobić trochę przewagi. Na jednym z szybkich zjazdów zaliczam spektakularną glebę i poślizg, tylko cudem udało mi się uniknąć nurkowania w kałuży;) Chwilę później obiłem sobie krocze…
- masz dzieci?
- jeszcze nie…
- no to może być problem.. ;)
Trzeba jechać dalej. Końcówka pętli na Słowacji – znam z Trophy. Przeprawa przez uszkodzony mostek, krótkie ostre podjazdy, walka z zaciągającym łańcuchem.. Wyjazd w końcu na asfalty – stąd jedziemy z Michałem do bufetu razem. Na bufecie Michał ratuje mnie smarem – dzięki! Szybkie asfaltowe zjazdy i jesteśmy w Jaworzynce – inaczej niż planowano, ale podobno na te asfalty oszczędziły nam brodzenia w błocie po kolana.. Jeszcze tylko doskonale znana dojazdówka przez Jaworzynkę i Istebną do mety – końcówka jednak poprowadzona ścieżką dydaktyczną nad Olzą - ominęliśmy słynnego killera po korzeniach, ale był też fajny zjazd i w tych warunkach do zrobienia w siodle. Na krótkich drewnianych schodkach jednak wymiękłem – wiem jak śliskie one potrafią być w połączeniu z beskidzkim błotem. Rozjazd mega / giga, dosłownie 50 m od mety, draństwo;) Bufe – chwytam żel.

Przede mną pętla mini – podjazd pod Stożek i teoretycznie szybkie zjazdy, na koniec dojazdówka asfaltami wzdłuż Olzy. Pikuś.. Początek podjazdu pod asfaltach szutrach robię w dobrym tempie, ale po wjechaniu w teren odczuwam brak treningów przez ostatnie tygodnie i osłabienie przeziębieniem – powoli, ale systematycznie schodzie ze mnie powietrze. Są momenty, że na zupełnie łatwym szlaku schodzę z roweru, jak głupi wcinam żel i podziwiam przebijające przez drzewa widoczki.. Końcówka podjazdu już w siodle, dochodzi mnie Michał i razem jedziemy do zjazdów. Udało mi się odskoczyć, zjazd fajny, ale nieco krótki;) Dalej kręcimy szutrówką lekko w górę. Na odcinku urozmaiconym zrywką – świetny pomysł tak puszczam maraton… - dochodzi nas Jarek. Dalej jedziemy we trzech. Na podjeździe muszę się mocno naginać, żeby utrzymać tempo. Na szczęście szybko zaczynamy zjazdy - początek szybki, ale w drugiej części wjeżdżamy w ciemny las, czarna gliniasta ziemia, korzenie, trochę kamyczków – jest super! Niestety jakieś 20 m przed wyjazdem na asfalty łapię snejka..

Wymiana gumy zajęła mi jakiś kwadrans, sporo czasu walczyłem ze zdjęciem opony z obręczy. Zdążyłem porządnie się wychłodzić, a chęć dalszej jazdy opuściła mnie totalnie.. Dojazd do mety asfaltami bez wyrazu, nie pomógł nawet kapitalny singielek z Ostrej Hory do Olzy…

Wynik i przede wszystkim odczucia z jazdy niestety odzwierciedlają moją aktualną formę - ale nie ma się czemu dziwić, żeby jeździć, to trzeba jeździć. Błotko na zjazdach jednak nadal sprawia mi chorą radochę:) Magda zadowolona z jazdy – dzisiaj 6 miejsce w kategorii, ale najbardziej zadowolona jest z bezpośredniej walki na trasie z Kamilą. W klasyfikacji generalnej udało się jej awansować na 4 pozycję! W klasyfikacji drużynowej niestety spadliśmy na 6 pozycję. Sezon w cyklu MTB Marathon kończę na 12 pozycji, ale nie ostatniej – jest postęp.. Na podsumowanie przyjedzie jeszcze czas..
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, Teren, xt1

MTB Marathon - Wałbrzych

Sobota, 7 września 2013 | dodano: 18.09.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst55.97/50.00km w04:06h avg13.65kmh vmax47.30kmh HR 154/185

Na wyjazd na maraton w Wałbrzychu czekałem od kilku dni z niecierpliwością i bardziej nie mogłem się doczekać kręcenia po górach w niedzielę niż ścigania się w sobotę. Jedziemy po pracy z Magdą, Jarkiem i Tomkiem – nocleg jak przed rokiem w Łomnicy. Z przygodami udało się dojechać na miejsce, niestety w samochodzie Jarka skończyło się sprzęgło – na maraton musimy jechać rowerami, ok. 20km rozgrzewki. Okazało się też, że gospodarstwo kupili i teraz prowadzą znajomi Alberta, który również przyjechał pokręcić po okolicy – super!

Rano pogoda dobra, nie za ciepło, ale słonecznie. Start przesunięty na 10:30 ze względu na konfigurację trasy. Ruszamy z Magdą przed 9. Sprawnie dojeżdżamy do Wałbrzycha, nieco błądzimy, ale w końcu udaje się dotrzeć na miejsce startu – nowoczesny obiekt sportowy, basen, boisko, równolegle odbywają się imprezy z okazji dni Wałbrzycha. Jakoś nie mam ochoty na ściganie się, po drodze proponuję nawet Magdzie, że pojadę z nią MEGA, ale w miasteczku jesteśmy za późno na załatwianie czegokolwiek w biurze zawodów – zdążyłem tylko kupić żele i stanąć w sektorze. Spotykam oczywiście wielu znajomych:)

Start, przejazd przez uliczki i szutrami wjeżdżamy w teren, zaczynamy wspinaczkę na Chełmiec. Sporo osób od razu mi ucieka, dopiero po jakimś kwadransie zaczynam jechać znośnym tempem. Przed startem sporo zostało powiedziane o trasie – początkowo zapowiadał się łatwy i nudny maraton, ale kilka dni temu Kowal po objechaniu terenów z lokalesami, obiecał MTB. Podjazd w większości prowadzi szutrami, ale nie brakuje wąskich i stromych odcinków. Jest długi i z utęsknieniem wyczekuję pierwszych zjazdów. Jakoś źle mi się jedzie, tempo niby nie jest najgorsze, ale w głowie jestem nastawiony na nie. Pierwszy zjazd zaczyna się super – ostro w dół, wąsko między drzewami, ale krótko – mimo to wyprzedzam jakieś 10 osób. Od razu humor mi się poprawia. Mijanka z bufetem, ale dopiero za kilka kilometrów będziemy mogli z niego skorzystać. Dalej trasa jest łatwa.

Po zjechaniu do Gorców ostry podjazd na szlak wokół Mniszka – mocno w górę po rąbance niczym tłuczniu kolejowym – na jednym z kamieni rzuciło mi koło i wylądowałem w dzikich malinach. Ostre są. Kilka chwil minęło, zanim wydłubałem z dłoni i gripa drobne kolce, a zakrwawione palce obmyłem w wodzie z bidonu. Sam szlak wokół Mniszka bardzo fajny – szybki, twardy singielek, trochę trawy. Zaczynam jechać trochę lepiej. Na kolejnych kilometrach do bufetu mam wrażenie, że kręcimy się wokół jednej góry, ale mimo to trasa jest zróżnicowana, ciągle coś się dzieje, ale za bardzo przypomina mi tą z Sobkowa. W końcu docieram do bufetu. Łapię owoce i dostrzegam z daleka zjeżdżającą Magdę:) Dopinguję i zaczynam się wahać, czy nie pojechać z nią, ale ruszam na swój wyścig.

Kolejne kilometry jadę z zawodnikiem Gomoli – na szybkich szutrach i pod górę jest zdecydowanie mocniejszy, ale na zjazdach szybko go doganiam, uprzejmie mi jednak robi miejsce. Zjazdy z Długiej są całkiem fajne, ale strasznie szybko się kończą – inaczej z podjazdami, mam wrażenie, że ciągną się w nieskończoność.. Przejeżdżamy przez Lubominek, jadący ze mną zawodnik SCS OSOZ na odcinku zaledwie kilku kilometrów trzykrotnie przestrzela zakręt, nie wiem jak to robi, bo oznaczenie jest wzorowe.. Za Lubominkiem jedziemy łąkami – gonię Grześka z SCS OSOZ i w masyw Trojgarbu wjeżdżamy razem. Wyprzedzam Grześka i słyszę za sobą motor pilota, a więc nadjeżdżają MEGOWCY. Spodziewałem się ich w sumie wcześniej, ale trasa szybka i różnice w czasach mniejsze. Szlak zaczyna stromieć, miło popatrzeć z jaką łatwością mija mnie Mateusz Zoń. Na najbardziej stromym odcinku odpuszczam i podchodzę, mijają mnie kolejni zawodnicy, również z mojego dystansu. W końcu docieram na szczyt, z którego rozpościera się świetny widok, jest ławeczka, szkoda, że nie jesteśmy na wycieczce i nie można się choć na chwilkę zatrzymać. Zaczynam zjazdy, a więc zaczyna się zabawa. Wjeżdżam tuż przed dwoma zawodnikami z dystansu MEGA (pierwsze 10-tka). Szlak to typowa rąbanka z rynną po środku, a więc zabawa, żeby nie wpaść do rynny;) W pewnym momencie przecinamy szutrówkę, robi się szerzej – puszczam megowców, ale jeden z nich mówi, żebym jechał dalej, czyli nie jest najgorzej. Dalej jest już łatwo i szybko. Na podjeździe szybko mi uciekają. Całkiem fajny odcinek, chociaż wolałbym ekwilibrystykę na korzeniach, uskokach, kamieniach, a nie rąbankę, której w gruncie rzeczy największą trudnością jest utrzymanie kierownicy w ryzach..

Na kolejnych kilometrach niewiele się dzieje – w głowie mam tylko coraz gorsze samopoczucie. Dojeżdżam do bufetu i zaczynam się zastanawiać, czy nie poczekać na Magdę, fatalnie się czuję i chcę odpuścić ściganie. Po chwili jednak ruszam. Szybki fajny zjazd, ale po chwili pogoniło mnie w krzaki.. W ciągu następnych minut jeszcze dwukrotnie powtarzam wycieczkę (na szczęście jeden z zawodników wspomógł mnie makulaturą..) i decyduję się odpuścić drugą pętlę. Czekam na Magdę i chcę pojechać z nią… Pierwszy raz świadomie wycofuję się z maratonu, głupie uczucie. Nadjeżdża Magda i ruszamy razem, nie ukrywam, że nieźle się zdziwiła.

Razem jedziemy aż do mety. Trasa to głównie szutrówki. Jest jeden fajny, ostry i techniczny podjazd, na którym mija nas Kamil. Po minięciu rozjazdu, na którym stoi Kowal, jest fajny odcinek z mocnym podjazdem singlem, chwilę później ostry zjazd, sekcja korzeni i znowu ostro w dół. Fajny odcinek.. Dopiero później na forum czytam, że odcinek niby bardzo trudny.. może i tak, ale krótki;) Po zjazdach do Lubomina bufet, dokrętka po łąkach i fascynująca walka Magdy z dwoma innymi zawodniczkami na ostatnich kilometrach – trzeba jeszcze popracować nad taktyką, ale na ostatniej długiej prostej w przekopie kolejowym miałem poważne problemy z utrzymaniem koła dziewczynom;) Ostatecznie Magda przekracza metę jako druga.

Na mecie dochodzi do mnie, że odpuściłem. W zasadzie przez cały odcinek jazdy z Magdą o tym myślę. Poddałem się i muszę z tym żyć.. Trasę muszę ocenić jakoś mocno średnią – zabrakło charakterystycznych ciekawych odcinków. Było ich za mało, trudnych zjazdów w zasadzie poza dwoma odcinkami po 100m, nie było – zjazd z Trójgarbu po rąbance nie był fajny.. Mimo, że zeszłoroczną trasę również nie zapamiętałem jako wyjątkowo ciekawą, to trzeba przyznać, że było na niej kilka ciekawych odcinków – Rogowiec, zjazd z Jeleńca, zjazd do Sokołowska, szlak graniczny, a dzisiaj? Takie nijakie nabijanie kilometrów trochę. Może gdybym pojechał do końca w dobrym tempie, byłbym zadowolony z jazdy, wrażenia byłyby inne. Tak czy inaczej o tym starcie chcę możliwie najszybciej zapomnieć..

Powrót do Łomnicy oczywiście na dwóch kołach, ale w towarzystwie Jarka i Tomka.
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, Teren, W towarzystwie, xt1

MTB Cross Maraton - Sobków

Niedziela, 1 września 2013 | dodano: 12.09.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst76.01/60.00km w03:57h avg19.24kmh vmax54.20kmh HR 159/186

Wyścig w Sobkowie zapowiadany jest jako łatwy, szybki i stosunkowo płaski – taki teren. Ma być jednak ciekawie i ładnie krajobrazowo – a jak Mazi tak twierdzi, to musi być ciekawie. Na maraton jadę jednak mocno wczorajszy po urodzinach brata, bardziej niż drinkowanie, odczuwam brak snu… Po drodze łapie nas ulewa, ale im bardziej zbliżamy się w okolice Kielc, tym niebo się rozpogadza. Sobków położony jest nad Nidą, niedaleko Chęcin, w okolicy jest sporo niedużych pagórków – znam te okolice ze studenckich kursów i bardzo je lubię, sentyment. W dobrym czasie docieramy na miejsce, przebieranie, pakowanie i rozgrzewka – pogoda robi się niepewna, niebo zaciągają ciemne chmury, zrywa się chłodny wiatr – paradoksalnie cieszy mnie to;)

Po kilku minutach opóźnienia startuje w końcu peleton na dystansie Master. Tym razem dostałem sektor i startuję obok Kamila. Początek bardzo fajny, pętelka przy stadionie z fajnym podjazdem. Dziwna sprawa, bo prawie do końca podjazdu trzymam się Romka, dopiero na zjeździe mija mnie Kamil. Przejazd obok stadionu, krótki asfalt, mocny wiatr, a ja bez sensu dociągam do grupki i dalej prowadzę ją i dociągam do kolejnej, w której jedzie Romek – co ja tu robię… Szybko jednak odpadam, w terenie mija mnie sporo osób, trzeba złapać swoje tempo. Trasa nie jest z tych, na których kluczem do wyniku jest dobre koło. Las jest bardzo fajny, podjazdy, zjazdy, piach, korzenie, mijają mnie m.in. dziewczyny z Murapola, Michał i Paweł. Tego ostatniego próbuję się trzymać. W końcu formuje się grupka, w której jedziemy kolejne kilometry. Trasa wyjeżdża na pola, ale nadal jest pofalowana, a widoki rzeczywiście ładne!

Po tym bardzo ciekawym wstępie trasa zaczyna się wypłaszczać, prowadzi szutrowymi i miejscami piaszczystymi drogami. Razem z trzema zawodnikami próbuję gonić grupkę Pawła, jednocześnie staramy się powiększać dystans do zawodników trzymanych za plecami. Jedzie mi się całkiem dobrze, ale Pawła nie mogę dogonić, mimo, że dzieli nas co najwyżej 50 m. Po odbiciu na lekki trawiasty podjazd zatrzymuję się za potrzebą – pomyślałem, że szybko odrobię straty. Minęło mnie dwóch zawodników, ale zabrakło kolejnych, z którymi mógłbym gonić. Co gorsze, trasa wyjechała z terenu osłoniętego od mocnego wmordewindu i czekała mnie długa, a co gorsza samotna walka z żywiołem. Pagórki tez zostawiliśmy w tyle, co nie poprawiało mojej sytuacji. Jadę więc samotnie, co jakiś czas widząc przed sobą kolorowe sylwetki zawodników. Dość długo zajęło mi dogonienie pierwszego z nich – zadowolony, że w końcu będę mógł odpocząć, dociągnąłem, ale okazało się, że jadę znacznie szybciej i… jadę dalej sam. Zaliczam pierwszy jak do tej pory fajny zjazd, wąska ścieżka między drzewami, stromo w dół, niestety zjazd ma jakieś 20 metrów;) Widzę kolejnego zawodnika i mijam go na piaszczystym zjeździe, po którym szybkimi szutrami docieram na pierwszy bufet. To pierwszy z zaledwie dwóch zaplanowanych na dzisiaj pitstopów – dobrze, że nie jest gorąco. Łapię tylko banana, zmotywowany napieram, dojrzałem bowiem przed sobą obie zawodniczki Murapolu – Anię i Kasię.

Za bufetem mamy fajny podjazd i szybkie zjazdy po łąkach, dochodzę dziewczyny. Jakiś czas jedziemy razem, jest kilka podjazdów i jeden szybki fajny zjazd z niebezpiecznymi koleinami – nigdy takich miejsc nie lubiłem, ale… człowiek zmienia zdanie, w końcu coś się dzieje, bo szczerze mówiąc trasa jest łatwa.. Wyjeżdżamy na szybkie szutry. Daję mocną zmianę i dziewczyny zostają, ale nie czekam, bowiem mam przed sobą kolejnego zawodnika. Dociągam na długim podjeździe i dalej jedziemy razem dobrze współpracując. Niestety zawodnik prowadząc przestrzela zakręt i znowu jadę sam. Przed podjazdem pod „wiatrak” dochodzę czterech zawodników – dwóch z teamu Gatta, z którymi jechałem na początku, przed postojem, jeden z krakowskiego Wertykala, najpewniej po defekcie, bo jest zdecydowanie mocniejszy i zaczyna nam odjeżdżać. Nie jest najgorzej. Na szybkim zjeździe po trawie mijam Marka Zająca, który walczy z awarią – przekazuje mi klucze dla Gustawa, wycofuje się. Szkoda. Łapię drugi oddech i staram się podkręcać tempo, dochodzę kolejnych zawodników. Pokonujemy fajny podjazd łące zasłanej wrzosami, szybki piaszczysty zjazd, trochę leśnych szutrówek, przecinamy asfalt i zbliżamy się do wisienki dzisiejszej trasy – przejazdu przez kamieniołom.

Do kamieniołomu prowadzi fajny podjazd w gęstych krzakach, miękkie podłoże, podkręcam tempo, wiem bowiem, że ludzie różnie reagują na widok kamieni i stromych zjazdów. Zjazd do kamieniołomu faktycznie jest stromy, ale bez zakrętów, równo, łatwy. Dalej pętla po trasce przygotowanej zapewne przez crossowców pod wapiennymi ścianami i wyjazd pod jedną z nich. Przejazd przez punkt kontrolny – drugi bufet. Dostrzegam przed sobą Michała i Pawła.

Z bufetu nie korzystam, dodatkowo zmotywowany widokiem kolegów staram się możliwie najszybciej podgonić. Zimna głowa, wsuwam żel. Paweł odjeżdża, ale ciągle zbliżam się do Michała. Trasa bardzo fajna, wjeżdżamy w las, trochę kręcenia po korzeniach i rodzynek – kapitalny zjazd wąskim parowem. Niestety Michał nieco przyblokował, ale szybko mnie puszcza, niestety zjazd jest bardzo krótki, niemniej wrażenia super! Trasa jest pagórkowata, a ja kontynuuję pogoń za Pawłem. Na dłuższych, odkrytych podjazdach, a takie dominują, widzę, że dystans jest w dalszym ciągu niewielki – Gustaw jednak ma przewagę, że ma kompana jazdy. Ja gonię samotnie. Szybko zaczynam odczuwać zmęczenie, bolą mnie plecy, momentami zupełnie nie mogę kręcić – efekt mieszanki zmęczenia i wyjątkowo upierdliwego podłoża, pełnego dziur, kępek trawy?

W końcówce trasy, kiedy już zupełnie pogodziłem się, że Paweł jest poza zasięgiem, zaliczyłem jeszcze bardzo fajny singielek wzdłuż brzegów Nidy. Na ostatnich płaskich odcinkach przez sosnowe lasy dochodzą mnie jeszcze Ania z Murapola i Michał. Niestety ból pleców zupełnie nie pozwala mi nawet próbować się bronić – na korzenistym szlaku oboje szybko uciekają. Ostatni podjazd po trawie i zjazd do mety.

Nastawiałem się na powtórkę najszybszych odcinków z Zagnańska, tzn trzymanie koła i walkę o utrzymanie morderczego tempa. Miło się zaskoczyłem, bo trasa mimo, że szybka, to w kilku miejscach była naprawdę ciekawa, jeśli dodam do tego fajne widoczki i zwyczajny sentyment do tych terenów – nie ukrywam, że naprawdę podobał mi się ten maraton. Co innego moja jazda – zupełnie bez sensu forsowałem tempo na pierwszych kilometrach, zatrzymałem się za potrzebą w najgorszym możliwym momencie, ból pleców, do tego oczywiście kwestia imprezowania dzień wcześniej;)
1 Open / 1 M2 Mariusz Marszałek 3:13:44
34 Open / 17 M2 ktone 3:57:51
Rating 81.5/81.5
3:57:51
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, Teren, W towarzystwie, xt1

MTB Cross Maraton - Łagów

Niedziela, 18 sierpnia 2013 | dodano: 27.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst74.83/65.00km w04:55h avg15.22kmh vmax50.30kmh HR 157/181

Po dwóch dniach w Gorcach i dniu łażenia po Pieninach czas na wyjazd na maraton do Łagowa. Z Lubomierza mamy jakieś 200km, wyjeżdżamy z dużym zapasem czasu ok. 6. Na miejsce dojeżdżamy sprawnie, zapowiada się naprawdę upalny dzień. Z każdą minutą chęć na ściganie się spada – wizja ganiania po tzw kurwidołkach, polach, łąkach w upale mnie nie przekonuje. Trasa w Łagowie zapowiadana jest jako najcięższa w całym cyklu, techniczna i ciekawa. Pamiętam też, że trasa maratonu w Bielinach, który miałem przyjemność jechać przed dwoma laty, bardzo mi się podobała. Po dwóch dniach jazdy w wysokich górach jestem jednak sceptyczny, tym bardziej, że nogi bolą, łydki ciągną tak, że ciężko mi chodzić..
W miasteczku spotykamy sporo znajomych, oczywiście ścigający się w etapówce koledzy z teamu, Iza, Artur, Damian, Krzysiek, Grzesiek i wielu innych:) Wskakujemy w lycrę, napełniamy bukłaki i ruszamy na rozgrzewkę. Kierując się strzałkami, jedziemy jednak początek wczorajszego etapu, nic tam, znajomość trasy jest ważna, ale nie decydująca;)
Staję w sektorze, tzn sektor nadal mi nie przysługuje, więc staję za sektorem. Dziwne.. Ruszamy prawie punktualnie, początek asfaltami spokojnie. Pierwszy podjazd, staram się jechać spokojnie, a mimo to bez problemu mija kolejnych zawodników, m.in. Zdzicha, który mocno dopinguje. Szybko wjeżdżamy na polne drogi – kurzy się niesamowicie, momentami nic nie widać. W delikatnym zagłębieniu widzę małą kraksę, dopiero kiedy mijam, poznaję Michała próbującego wyciągnąć pedał Marka Zająca spomiędzy szprych swojego koła. Powoli formują się grupki, wyprzedza mnie m.in. Damian, Kasia Galewicz, Ania Sadowska, ale nie forsuję tempa, staram się jechać ekonomicznie, wiem, że szarżowanie na początku mocno się dzisiaj zemści na mnie.

Wjeżdżamy w teren, teren nieśmiało zaczyna się wznosić, wyprzedzam. Poznaję podjazd na Szczytnika i wiem, że ciężko będzie wyprzedzać, mimo, że czuję, że tempo mam lepsze od osób przede mną. Jadę tuż za Markiem – nieźle, jeszcze trzy tygodnie temu na sudeckich trasach wkładał mi spokojnie min. pół godziny na każdym etapie! Końcówka podjazdu mocna, niestety zawodnicy przede mną schodzą z rowerów, nie ma jak jechać. Pierwsze zjazdy jadę za Markiem i momentami mnie spowalnia, ale jadę nieco nerwowo i wyprzedzam dopiero na końcówce, bardzo dziurawej i niebezpiecznej. Zaczynam się rozkręcać, ale cały czas pilnuję, żeby nie szarżować. Przede mną jedzie Ania i Marek z Murapola. Dochodzę ich i staram się trzymać tempo. Aż do bufetu trasa jest interwałowa, krótkie podjazdy, bardzo szybkie, uważne zjazdy z koleinami, jest szybki odcinek po szutrach. Wyprzedzam kilka osób. Zaczynam się zastanawiać, kiedy zacznie się ten wymagający teren, o którym pisali organizatorzy i który mam w pamięci. Zjazdy są niestety typu wpadnę czy nie wpadnę w koleinę, szybkie i niebezpieczne. Sporo się kurzy, jest kilka odcinków gdzie nieźle rzuca, ja nie chcę już jeździć na małych kołach;) Tuż przed bufetem doganiam zawodnika w stroju Ashima na Focusie na dużych kołach. Na bufecie ekspresowo uzupełniam bidon, wypijam dwa kubki izotonika, jem owoce i ruszam.

Ostry podjazd jadę za zawodnikiem na Focusie. Miejscami muszę naprawdę walczyć o przepchnięcie korzeni czy kamieni, nie jest lekko. Krótki odcinek przez uślizg koła podbiegam – kolega na Focusie spokojnie, równym rytmem wykręca całość. Komentarz nie jest potrzebny.. Zaczynam zjazdy, początek po trawie z niezłymi głazami, dalej bez trawy, a więc widać trasę, można poszaleć. Szybko wyprzedzam Focusa, ale mnie z kolei łykają Jarek Wsół i duet Murapola. Trochę końcówkę zjazdu przespałem.. Kolejny podjazd, mija mnie Focus i znowu zjazd – dzisiejszy najtrudniejszy odcinek wyschniętym korytem rzeki po kamieniach, miejscami spory głazach. No niestety całości nie udało się zjechać, dwie podpórki i krótki odcinek zbiegłem, udało mi się jednak trochę nadrobić. Kolejne kilometry dają odrobinę odetchnąć, nachylenie łagodne, jest szybko, trochę bruków – można złapać oddech. Trzeba przyznać, że do tej pory mało było miejsc, gdzie można było uzupełnić płyny i coś zjeść. Jadę z Anią i Witkiem. W końcu odbijamy na szlak na Jeleniowską – ostry wąski podjazd. Słońce przygrzewa, pot leje się ze mnie strumieniami, końcówkę odpuszczam, czuję się trochę usprawiedliwiony, kiedy i Ania schodzi z roweru;) Zjazdy z Jeleniowskiej bardzo fajne, twardsze i mniej zniszczone niż wszystko, co było do tej pory, szybkie, ale jest flow:) Na jednym z ciasnych zakrętów tuż przy ścieżce zawodnik w stroju Goggle robi gumę, cudem unikam kolizji, zahaczam tylko kierownicą.. Ciśnienie mi skoczyło.. Zjazdy szybko się kończą, za szybko:( Bufet.

Napełniam bukłak – przede mną ponad 30 km do mety bez możliwości dotankowania. Zawsze chwaliłem bufety na trasach tego cyklu, obsługę, „wyposażenie”, m.in. arbuzy i pyszny izotonik, ale zaledwie dwa pitstopy na takiej trasie w upalny sierpniowy dzień to trochę niepoważne podejście:( Doganiają mnie m.in. Kasia i Zdzichu. Ruszam ostrym asfaltowym podjazdem. Śmiejemy się z Kasią, że znowu jedziemy razem;) Wjazd w teren, niestety znowu wertepy, mocno dziurawy szlak, Kasia zupełnie bez problemu mi odjeżdża. Nie szarpię, bo czuję, że zaczynam nieco opadać z sił – daje mi się we znaki aktywny długi weekend i bez wątpienia nie bez znaczenie jest mocny upał. Trasa jest mocno interwałowa, krótkie, momentami ostre podjazdy, szybkie zjazdy, mniej wertepów, trasa zaczyna mi się bardzo podobać:) Doganiają mnie Ania i Marek i dosłownie chwilę później blokują na jedynej na trasie kałuży. Przez moment chcę wyprzedzać bezczelnie przez środek, ale później okazało się, że całe szczęście powstrzymałem się:) Przecinamy asfalt, przejazd zabezpieczają strażacy, stoją dwie zgrzewki wody – waham się, czy uzupełniać bidon, który prawie już opróżniłem, odpuszczam. Wjeżdżamy w Pasmo Bielińskie.

Kolejne kilometry to niekończące się twarde szybkie kręte single – miód malina! Nie ma nawet krótkiego technicznego odcinka, ale zabawa jest kapitalna! Ponownie przecinam asfalty, trochę ganiania po polach i znowu odcinki po singlach. Chylę czoła autorom trasy (Grześkowi) i jednocześnie zazdroszczę lokalesom, że mają takie tereny do treningów. Wszystko co dobre, szybko się kończy, trochę ganiania po łąkach, przecinam trasę 756 do Łagowa przede mną wyrasta ostatni już dziś podjazd, w Paśmie Jeleniowskim. Początek po łące, szybko odpuszczam, nie czuję się najlepiej, słońce mocno grzeje i naprawdę dostaję w tym momencie w kość. Może ostatnie kilometry jadę za mocno? Mijają mnie Ania i Marek, chwilę później również Sławek, który mocno mnie dopingują, niestety nie daję rady gonić. Na zjazdach po łąkach udaje mi się dogonić Anię i Marka i ostatnie kilometry po łąkach i polach jedziemy razem. Jedyne ciekawe miejsce poza zjazdem korytem potoku – zjazd po kamieniach niestety zablokowany przez Anię..

Dalej niebezpieczny przejazd przez tymczasowy mostek, w który nieomal wbiłem się z impetem, przejazd przez rzekę po paletach z technicznym wyjazdem, ostatni podjazd przez podwórka i meta!

Na mecie długo nie mogę dojść do siebie, na szczęście Magda ratuje mnie zimną puszką:) Sama jest zadowolona z jazdy i wyniku – 2 miejsce tylko 4 minuty za Karoliną Kozelą. Rozmawiamy m.in. z Krzyśkiem, który napisał z wyścigu świetną relację, Sławkiem, Marcinem i kolegami z teamu. Sporo osób dosłownie umarło na trasie przez upał, a ja cieszę się, bo chyba pierwszy raz stosunkowo dobrze zniosłem takie warunki. Fakt, że wyjątkowo pilnowałem regularnego picia i jedzenia, a i mały kryzys mnie nie ominął, ale nie było źle. Jazda na świeżości to jednak nie była i wynik na pewno mógł być lepszy, z drugiej strony trochę żałuję, że w Gorcach nie zostaliśmy dzień dłużej;) Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Grzesiek wycisnął z tego terenu co mógł i przygotował naprawdę ciekawą i ciężką trasę. Mam jednak wrażenie, że zjazdy w Daleszycach czy choćby w Suchedniowie były bardziej wymagające.
/2536608


Kategoria 050-100, Imprezy / Wyścigi, Mbike, Teren, W towarzystwie, xt1, Góry

Sudety MTB Challenge 2013 - etap V - Walim - Kudowa Zdrój

Piątek, 2 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst77.89/60.00km w05:37h avg13.87kmh vmax56.30kmh HR 138/176

Ostatni etap. Zmęczenie kumuluje się z dnia na dzień, do tego prognozy mówią po raz kolejny o nieludzkich upałach, lekko nie będzie. Rok temu to właśnie ten etap dał mi najbardziej popalić, do mety doprowadziła mnie wtedy jedynie świadomość, że to ostatnie kilometry. Nikt nie spieszy się z zajmowaniem miejsca na linii startu, każdy szuka odrobiny cienia. Stajemy z chłopakami na końcu stawki, za nami jest tylko Wydra;)

Początek bardzo mocno w górę asfaltami do Grzędków. Czuję się fatalnie, tętno nie chce wskoczyć powyżej 140 u/min, nogi z waty. Dobrze, że stanąłem z tyłu i niewiele osób mnie wyprzedziło. Przed wjechaniem w las w Grzędkach jestem w pierwszej 10-tce od końca. Pasmo Włodarza również przed rokiem mnie rozbiło, po wjechaniu w las jest jednak lepiej. Na pierwszych zjazdach sporo wyprzedzam. Tempo i umiejętności zjazdowe w ogonie wyścigu jest jednak słabe, trochę próbuję bokami po krzakach, ale nie chcę nikomu psuć zabawy. Na ostatnim technicznym odcinku dochodzę Kasię. Przecinamy Głuszycę szybkimi zjazdami – widzę na poboczu Kasię i Łukasza, chyba jakaś przygoda. Za asfaltami wjazd znowu w teren, fajny podjazd po korzeniach. Znowu zjazd i przejazd przez Głuszycę i Grzmiącą asfaltami. Wieś mimo, że bardzo zaniedbana, miejscami bieda aż piszczy, to bardzo malowniczo położona, dookoła wznoszą się ostre grzbiety, gołe skałki i niemal pionowo opadające stoki. W końcu odbijamy na szutry, które pośród łąk i w cieniu Gomólnika prowadzą na szlak pod Jeleńcem. Sporo osób mnie wyprzedza na tym odcinku, totalnie mnie odcina, pot zalewa mi oczy.. Nie pomagają skarpety kompresyjne. Pamiętaj! Skarpety kompresyjne nie zrobią z Ciebie Bogusia Czarnoty! Żałuję, że nie jedziemy przez Rogowiec – pamiętam z zeszłorocznego maratonu w Wałbrzychu kapitalny zjazd wąskim singlem na przeł. pod Turzyną. Aż do schroniska Andrzejówka jedziemy szutrami, moje tempo nie jest najgorsze, zaczynam wracać do żywych, nie bez znaczenia jest fakt, że jednak spora część trasy osłonięta jest od palącego słońca. Bufet. Łapię dwa kubki coli:)

Za bufetem znowu szutry, ale wiem, że za chwilę odbijamy na szlak graniczny. Do ostatniej chwili mam cichą nadzieję, że Vena jednak zmienił trasę i zrobimy kapitalny zjazd do Sokołowska, z którym chciałbym się sprawdzić, ale jednak moim oczom ukazuje się ścianka z korzeniami na szlak graniczny. Mijają mnie motocykliści, bez większej napinki podjeżdżają, zawodnicy za to mają problem z podejściem. W końcu udało mi się wgramolić – zaczynamy zabawę po szlaku granicznym. Dochodzę Kasię i Łukasza, na pierwszym trochę asekuracyjnie – jest mocno w dół, ale bez kamieni i korzeni, problemem jest natomiast przesuszony grunt – zero przyczepności, jednak w siodle. Widzę Pawła, jest dobrze. Krótki przejazd singlem, podjazd i znowu zjazd, nieco już trudniejszy, koleiny, kamienie – dochodzę Pawła, trasa jednak odbija w lewo w dół, zamiast jak przed rokiem prowadzić ostrym podejściem w górę. Pamiętam jak Vena stał w tym miejscu i śmiał się, kiedy ktoś próbował podjeżdżać, wszystkie próby bowiem skazane były na porażkę;) Po zjeździe szutry, łykam żel i podświadomie czekam na Pawła. Krótko jedziemy razem, kiedy Paweł łapie gumę. Bez wahania zatrzymuję się i pomagam opanować sytuację, podpompowanie koła załatwia problem. Ruszamy i nadganiamy stracone przez krótki postój pozycje. W końcu dochodzimy Sławka – znowu defekt:( Długimi szutrami ponad Głuszycą zdobywamy Przeł. Pod Czarnochem, gdzie znowu odbijamy na granicznego singla. Przed rokiem zapamiętałem ten odcinek z powodu szybkich zjazdów usianych korzeniami i trawiastych podjazdów i rzeczywiście korzeni było sporo, zjazdy szybkie i bardzo płynne – świetny odcinek. Kilka wyczerpujących odcinków w górę też było, ale generalnie bardzo szybko i przyjemnie. Cały szlak jedziemy z Pawłem, nieco na niego czekam na zjazdach, on z kolei nie ucieka na podjazdach – po raz kolejny upewniam się, że etapówkę trzeba jechać w parze.. W drugiej połowie szlaku jest kilka ciekawszych odcinków, korzenie, kamienie, wąski singiel w trawie, dwa strumienie i w końcu malowniczy zjazd korytarzem w zbożu. Bufet w Tłumaczowie. Jest bardzo gorąco, dlatego nie żałuję czasu na uzupełnienie bidonu, bukłaka i przede wszystkim żołądka:)

Ruszamy na długi odcinek asfaltami do Radkowa. Niby nic trudnego, niewiele w górę, ot taki transfer w Góry Stołowe. Upał i mocne tempo sprawiają, że po pokonaniu podjazdu pod Kościelną i próbach utrzymania koła pewnemu Czechowi, nieco opadam z sił. W Radkowie Paweł musi na mnie momentami czekać i całą trasę wiozę się na kole. Zalew w Radkowie oczywiście niesamowicie kusi, zatrzymać się, przekompać w zimnej wodzie zalewu.. Kusi również ordynarna buda z hamburgerami i piwem już po czeskiej stronie granicy. Zimne piwo kusi, rzucam, że gdybym miał kasę, to bym chyba się zatrzymał – odpowiedź Pawła „mam kasę” :) Zazdrość w oczach mijających nas zawodników wyczułem.

Za dodatkowym bufetem, który zdecydowanie podniósł morale przyszedł czas na odrabianie strat. Dojazd w Góry Stołowe malowniczą doliną Bozanovskiego Potoku – piękne miejsce. Po wjechaniu do lasu, szlak jest kamienisty, momentami stromy. Mijamy jadących z naprzeciwka turystów na sztywnych rowerach z sakwami, współczuję, bo tracą świetny zjazd:) Zaczynamy dochodzić miksy, które nam uciekły – Wiolę z Dawidem i Kasię z Łukaszem. Przejazd przez Pasterkę – znowu na słońcu, znowu czuję, że jedyne co chcę robić to położyć się z zimnym piwem gdzieś nad wodą. Wyczerpujący podjazd po łąkach i już tylko szutry pod Szczelińcem dzielą nas od Karłowa. W Karłowie mamy ostatni bufet, oczywiście korzystamy:)

Szybko pokonujemy asfaltowy łącznik i wpadamy znowu na szlak. Podobnie jak przed rokiem dopada nas głupawka, szczególnie dotkliwie mnie to dotyka. Szlak przez Lisi Grzbiet robimy jednak szybko – Paweł jest na tyle szybszy, że nawet robi mi zdjęcia:)

Zjazd asfaltami do parkingu i ponownie wjazd na szlak. Doganiamy parę Rosjan, z którymi tniemy się aż do mety. Na technicznych odcinkach ewidentnie nadrabiamy, jednak nasi rywale są zacięci i nie odpuszczają. Przed Urwiskiem Beaty mijamy jeszcze Kasię G. – złapała gumę i zdecydowała się ostatnie ok. 3km do mety biec. Ostatnie zjazdy do Altany Miłości i końcówka, którą przed rokiem opisałem tak:
Jedyna różnica przebiegu trasy względem prologu to końcowe zjazdy do parku zdrojowego - zamiast stromym, ale do zjechania bez problemu zjazdem, jedziemy odcinek na przemian schodami i pionowymi ściankami, po zjechaniu których nie ma nawet miejsca na wyhamowanie przed kolejnym zakrętem. Trochę to dziwne, po 5 dniach ścigania się po górach, tutaj autor trasy zaserwował nam XC i to w najgorszym, bo nieco na siłę, wydaniu. Odpuszczamy, trochę głupio byłoby się połamać 500m od mety. Trzy miejsca w sumie schodzimy.
Tym razem pierwszy odpuściłem tylko pierwszym najtrudniejszy zjazd, pozostałe dwa zaliczyłem. Na ostatnich metrach jedziemy przed Rosjanami, ale zamiast się z nimi ciąć na kresce, co byłoby bez sensu, spokojnie czekam na Pawła i metę przekraczamy razem.

Na mecie oczywiście jestem szczęśliwy, że udało się ukończyć wyścig. Było ciężko. Jednocześnie jestem załamany dyspozycją na dzisiejszym etapie. Oceniając na chłodno sześciodniową rywalizację muszę przyznać, że nie byłem dobrze przygotowany na ściganie się na takim dystansie i zdecydowanie nie jestem zadowolony ze swojej jazdy i z wyniku. Oczywiście było lepiej niż przed rokiem, ale pogoda i tym razem totalnie mnie zniszczyła. Najbardziej boli zupełny brak ochoty na ściganie ostatniego dnia i momentami jazda tylko na dojechanie. Wszystko to jednak przysłania frajda jaką miałem na zjazdach i technicznych odcinkach – było super, bardzo lubię sudeckie szlaki.

Kiedy emocje opadły i przyszedł czas na chłodną analizę imprezy muszę z żalem przyznać, że mimo świetnej atmosfery i masy frajdy z jazdy, przez te 6 dni miałem takie szare deja-vu. Trasa prawie w całości była powtórką sprzed roku, zabrakło momentów, które mogły zaskoczyć, ba przez większość trasy wiedziałem co mnie czeka za kolejnym zakrętem. Z jednej strony to pomaga, można się przygotować do najtrudniejszych odcinków, z drugiej zaś zaczyna brakować tego elementu, który w zeszłym roku szczególnie mnie urzekł na MTB Challenge – elementu odkrywania, poznawania znajomych miejsc z innej strony. Na szczęście nie każdy ma ten problem, że tak szczegółowo pamięta trasę. Za rok 10-ta edycja MTB Challenge, organizatorzy już dziś zapowiadają coś wyjątkowego – pozostaje zaufać, wziąć się do treningu… i poszukać partnera;)

117 Open / 56 M2
General Solo 72 Open / 55 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1

Sudety MTB Challenge 2013 - etap IV - Złoty Stok - Walim

Czwartek, 1 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst68.31/60.00km w05:26h avg12.57kmh vmax48.20kmh HR 136/161

Rano totalnie nie chce mi się stawać na starcie kolejnego etapu. Przez moment naprawdę zastanawiam się czy nie odpuścić. Ta chwila słabości to efekt głównie mocno obitego tyłka.. Na szczęście mija mi, ale wiem, że dzisiaj będzie ciężko, nie czuję się na siłach, a słowo regenracja to dla mnie dzisiaj abstrakcja..

Start klasycznie z rynku, staram się utrzymać chłopaków w zasięgu wzroku, jednak nogi nie chcą kręcić i tracę kolejne pozycje, wyprzedzają mnie m.in. Ola (po wymianie na kół na lżejsze idzie pod górę jak burza:)), Kasia i Łukasz, a nawet jadące w parze Czeszki. Nie jest dobrze. Na zjazdach nadrabiam, ale na kolejnym podjeździe przez Chwalisław jest jeszcze gorzej. Wyprzedza mnie coraz więcej osób. Pierwsza połowa etapu to głównie szutry i jadąc w tym tempie mogę sporo stracić, bo na tym odcinku grunt to mieć z kim jechać. Przecinam trasę do Kłodzka, a więc przede mnie długie szutrowe stokówki aż do Bardo.

Nawet na delikatnych podjazdach nie mogę się rozkręcić i znowu tracę, mijają mnie m.in. Wiola i Dawid, niestety chwilę później na zjeździe mijam ich z awarią gumy w rowerze Wioli. Jest szybko i zanim ich dostrzegłem, byłem już daleko. Ogólnie zjazdy są bardzo szybkie, a ja nad wyraz dobrze się na nich czuję - totalna zmiana w stosunku do zeszłego roku. Na jednym z takich zjazdów mam niestety niemiłą przygodę. Ślepy zakręt, spora prędkość, wypadam zza zakrętu i w ostatniej chwili wyhamowuję przed jadącą z naprzeciwka ciężarówką.. Miejsca na mijankę jest bardzo mało. Na szczęście nic się nie stało, ale gdybym wypadł z zakrętu 2-3 sekundy później, byłoby bardzo gorąco..W końcu zbliżam się do Bardo - szlak mocno pnie się do góry pod Kalwarię, kawałek z buta. Zaczynamy jeden z moich ulubionych zjazdów - Droga Krzyżowa w Bardo:) Początek po skałach, dalej kręty singielek po korzeniach, niestety muszę omijać ratowników na motorach, którzy nieudolnie zjeżdżają środkiem optymalnego toru. Ogólnie ci ratownicy podpadli mi dzisiaj - na tym krótkim odcinku od startu mijali mnie już kilka razy, nie raz spod kół sypały im się kamienie i kurz, raz dostałem odłamkiem w dłoń.. No nic zjazd jest świetny, korzenie robię na granicy zdrowego rozsądku, na szczęście skończyły się w odpowiednim momencie, wyjazd na zniszczoną drogę aż do Bardo - ten odcinek jest bardzo szybki i jednocześnie mocno techniczny i niebezpieczny. W tym roku jednak jest o dziwo sucho, a i końcówka mało zniszczona i nie trzeba mocno kombinować. Endorfiny uzupełnione. Bufet. Jak zwykle świetna pomoc od Przemka z Gomoli - tym razem częstuje mnie zimną colą - fantastyczny pomysł:)

Przejazd przez Bardo i dojazd do szlaku rowerowego przez Góry Bardzkie - inaczej niż przed rokiem, kiedy to wspinaliśmy na szlakiem pieszym. Znam ten szlak, bo zrobiliśmy ten fragment przed rokiem turystycznie z Magdą. Okazuje się, że trasa została tak zmodyfikowana, że aż do Srebrnej Góry jedziemy szutrami, z drobnym wyjątkiem w postacie świetnego zjazdu z Wilczka wąskim i stromym singlem. Cały odcinek po szutrach jadę sam, tasuję się przez moment z Jurkiem z Goggle, ale szybko mi ucieka, nie daję rady utrzymać koła. Szkoda, bo to oznacza straty. Do Srebrnej Góry docieram jednak znacznie szybciej niż tego oczekiwałem. Z szutrów na charakterystyczny wiadukt prowadzi krótkie, ale wymagający singielek, ja jednak jestem już myślami przy zjeździe z wiaduktu. W zeszłym roku miałem problemy, żeby zrobić ten zjazd na nogach, ale tym razem nie zamierzam odpuścić - czuję, że dam radę. Przejazd przez sam wiadukt wywołuje u mnie nie mniej emocji - nie wiem dlaczego, ale trochę się boję;) Przed zjazdem stoi grupka dzieciaków i krzyczy "z roweru, zejdź z roweru, było dużo wypadków..". Udaję, że nie słyszę;) Dupa za siodło, po dwa palce na klamki... i zjeżdżam. W sumie nic specjalnego;) Przeprawa przez strumyk i podejście do asfaltu, doszedłem Kasię i razem wpadamy na bufet.

Oboje sobie narzekamy, jak to dzisiaj jest ciężko i jedziemy. Przed nami do zdobycia Twierdza - robimy kapitalny singielek dookoła murów Twierdzy - niesamowite przeżycie, kilkunastometrowe pionowe ścianki oddzielone od singla, po którym przebiega trasa, jedynie krzaczkami, albo kępką trawy:) Przede mną długie szutrowe podjazdy - odcinek do Przełęczy Woliborskiej pamiętam jako preludium przed właściwym szlakiem przez Góry Sowie - da się wszystko wykręcić, zjazdy są krótkie, ale ciekawe, a sam szlak piękny. I tak jest w rzeczywistości. Zostawiam Kasię, nieco odżyłem i atakuję. Tasuję się ze znajomą parą z Holandii. Na jednym ze zjazdów próbuję im mocniej odskoczyć i gubię bidon z wodą - nie mogę sobie na to pozwolić i wracam się. Odcinek dał mi wiele radochy, ale wiem, że najtrudniejszy fragment dopiero przede mną. Za przełęczą kolejne hopki i w końcu docieram do PODEJŚCIA na Popielak. Szlak daje ostro w dupę, za szczytem i fajnym zjazdem z kamieniami kolejny mocny podjazd - tym razem już na jeden z piękniejszych punktów całego wyścigu - Kalenicę. Początek podjazdu po łące, kawałek z buta, dalej wymagający odcinek po korzeniach. Fragment idę z zawodnikiem z Czech, z którego ust padają słowa "fajna trasa, Vena to wariat, ale MTB Trilogy jest lepsze, tam nikt nie ogranicza Veny.." - przekonał mnie, za rok startuję u Czechów:) W końcu docieramy na szczyt - szlak najeżony jest wielkimi kamieniami i korzeniami - miód! Pierwszy odcinek zjazdów również wymagający, dalej po szutrach aż do Przełęczy Jugowskiej, gdzie czeka na nas bufet.

Z bufetu ruszam z Kasią i parą Rosjan. Cała trójka szybko mi ucieka na pierwszym typowo kondycyjnym odcinku podjazdu na Kozią Równię. Kiedy zaczynają się kamienie i zabawa w wybieranie toru jazdy, dochodzę ich. Jedziemy dalej razem z Kasią. Fajne szybkie zjazdy na Kozie Siodło i zaczynamy właściwy podjazd na Wielką Sowę - słynny szlak po kamieniach. Tutaj oczywiście szybko wychodzi wyższość dużych kół - Kasia odjeżdża mi na luzie kręcąc swoim miękkim rytmem, a ja pomimo ekstremalnie niskiego ciśnienia w obu kołach, podskakuje i odbijam się od niezliczonych kamieni. Jedna podpórka, ale poza tym cały podjazd w siodle. Znowu podjazd wydawał mi się dłuższy niż rzeczywiście był. Na wypłaszczeniu jeszcze jedna kałuża i objazd bokiem przez świerki – lekko przekombinowałem, wydawało mi się, że uda się przejechać bez schodzenia z roweru i wylądowałem głęboko między drzewami;) Wielka Sowa zdobyta, o dziwo nie odbijamy w lewo na wykastrowany zjazd po telewizorach, ale trasa prowadzi prosto szutrami n Małą Sowę. Szkoda, chociaż z drugiej strony Grzesiek zaoszczędził nam w ten sposób parę metrów przewyższeń. Jeszcze tylko dojazd fajnym szlakiem po korzeniach i błocie i zaczynam kolejny kapitalny zjazd tego etapu – absolutnie TOP5 całej imprezy. Niewiele ponad 2km bardzo wymagającego zjazdu do Walimia – chyba każdy zapamięta ten odcinek na długo. Porządny sprawdzian techniki, psychiki, panowania nad rowerem i kondycji przedramion. Zjazd kończy się zniszczoną drogą z masą luźnych głazów, meta, bez fatalnego dokręcania kilometrów po asfaltach przez Walim jak przed rokiem.

To był bardzo ciężki etap. Po alpejskim etapie przez Masyw Śnieżnika i Granicznym Szaleństwie następnego dnia, mam wrażenie, że to jednak etap do Walimia jest najcięższy. Prawdziwa górska wyrypa, czyste MTB. Długo wymieniam się wrażeniami z Kasią. Znowu mnie objechała, może gdyby nie krótkie błądzenie na Wielkiej Sowie;) Nie udało się zwiedzić Walimskich Fabryk i słynnej „patelni”, czyli klasycznej walimskiej kostki, ale zrobiliśmy spacerek przez miasto do knajpki na obiad – bardzo fajna okolica.

129 Open / 56 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, xt1

Sudety MTB Challenge 2013 - etap III - Stronie Śląskie - Złoty Stok

Środa, 31 lipca 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst60.24/55.00km w05:29h avg10.99kmh vmax60.24kmh HR 141/164

Po wczorajszym etapie wyjątkowo dobrze się zregenerowałem, wstałem naprawdę wypoczęty i ogromnie zmotywowany do odrabiania strat po awarii. Jednocześnie jestem świadomy, że do tej trasy trzeba podejść z wielką pokorą i szacunkiem, inaczej można przepaść gdzieś w granicznych borówkach;)

Start i tzw. runda honorowa dookoła Stronia Śląskiego, następnie krótki zjazd do Młynowca i zaczynamy najdłuższy podjazd całego wyścigu - na Czernicę. Początek Młyńską Drogą dla mnie bardzo ciężki. Z trudem mogę wkręcić się w tętno, nogi drewniane, mimo, że rano czułem się naprawdę dobrze. Chyba nieprawdą jest, że przy tak długich wyścigach etapowych nie ma sensu robić rozgrzewki. Jarek i Paweł uciekają mi, jednak trzymam ich w zasięgu wzroku. Trzymam się Kasi Galewicz, która kręci zwykłym dla siebie szybkim i równym rytmem. W cieniu Krowiego Jawornika odbijamy na Bialską Pętlę, na której w końcu doganiam Pawła i jedziemy razem. Podjazd jest długi, kilometry mijają powoli, w końcu jednak docieramy do asfaltu. Stąd już niewiele nas dzieli od szlaku na Czernicę. Pogoda jest dobra, słonecznie, ale nie za gorąco.

Odbicie z asfaltu w prawo mocno pod górę, dopingowani przez Czechów wdrapujemy się żółtym szlakiem. Wszystko jest jednak do podjechania, co udowadnia nam jeden zawodnik. Sens takiego szarpania to inna sprawa. Po wypłaszczeniu szlak podobnie jak przed rokiem zachwyca mnie swoim charakterem - specyficzna roślinność, wąska ścieżka usiana korzeniami, góra-dół-góra-dół. W kilku miejscach inni mnie blokują, ale co zrobić, próbuję wyprzedzać bokami, na szczęście obyło się bez przygód:) W końcu, tuż przed zjazdami, dochodzę Jarka. Zjazd z Płoskiej do Bialskiego Duktu jest fenomenalny. Niestety nie udało mi się zjechać całości, musiałem się raz zatrzymać, ale szybko wskoczyłem na rower i dalej goniłem Jarka:) Po krótkim odcinku po szutrach znowu na singla pod Szeroką Kopą, tym razem już mniej wymagającego, ale w dalszym ciągu świetnego. Lądujemy w dolinie Białej Lądeckiej na szlaku, którym jechaliśmy już wczoraj. Przede mną kilka kilometrów wymagającego podjazdu. Jarek narzuca mocne tempo, szybko odpadam i jadę swoje. Po ponad 20 minutach wspinaczki docieram do bufetu, uf nareszcie:)

Za bufetem dalej w górę. Jedziemy z Arkiem i Sebastianem, śmiejemy się, że trzeba gonić Jarka. Na ostrym odcinku odchodzę chłopakom i zbliżam się do Jarka. Wjeżdżamy na szlak graniczy. Nie muszę pisać, jak bardzo mi się podoba:) Wąska kręta ścieżka prowadzi mnie przez kolejne szczyty i przełęcz. Najbardziej charakterystyczna jest niewielka skałka, na którą jednak ciężko się wdrapać i wielki żal zjeżdżać bez zasmakowania wspaniałego widoku rozpościerającego się w obie strony, zarówno Czeską, jak i Polską. Za Przełęczą Trzech Granic zaczynamy serię korzenistych zjazdów. Wyciskam siódme poty z mojego Mbike'a, dosłownie każda jego część woła o litośc, jednak kiedy tylko mogę, dokręcam po korzeniach - opony Rocket Ron 2.25 przy odpowiednio niskim ciśnieniu zapewniają nieziemski komfort i trakcję. Za Pasieczną zaczyna na zjazdach przybywać kamieni, kilka zjazdów jest naprawdę mocnych, na jednym z nich o mały włos nie potrąciłem Grześka;) Z każdym kolejnym zjazdem powiększam przewagę nad Jarkiem i chłopakami z Bydgoszczy. Jedzie mi się świetnie, trasa jest kapitalna. Na długim podejściu do Kowadła pozdrawiam turystów - zdziwili się nieco, że jako jedyny jestem w tak dobrym humorze;) Mijamy kilka ładnych skałek, naprawdę trzeba ten szlak zrobić kiedyś na spokojnie, bo okoliczności przyrody są doprawdy nieziemskie! Powoli czuję, że kończy mi się paliwo i faktycznie zbliża się pora, kiedy powinienem zjeść żel. Oceniam jednak, że do bufetu zostało już naprawdę niewiele. To był olbrzymi błąd. Momentalnie mnie odcina, spada koncentracja. Zjazd, który odpuściłem przed rokiem, również tym razem schodzę, w tym miejscu mijają mnie wyprzedzeni w pocie czoła dwa zawodnicy. Staram się gonić, ale na ostatnim zjeździe prowadzącym do Przełęczy Gierałtowskiej, na której zlokalizowany jest drugi bufet, zaliczam trzy bezsensowne upadki, dwie z nich w momencie, kiedy rower jedzie w górę. Robi się nieciekawie.. Dojeżdżam do bufetu.

Z bufetu ruszam po dłuższej chwili, w międzyczasie zdążyli dojechać chłopaki z Bydzia Power i kilku innych zawodników. Napycham się owocami i poweradem. Ruszam. Jest dobrze, siły wracają. Po krótkim łatwym odcinku, szlak znowu pokazuje pazura, stromy wąski singiel. Znowu mam kryzys, schodzę z roweru - dochodzą mnie Kasia Galewicz, Sławek i Jarek. Trzymam się ich i mimo, że lepiej radzę sobie na trudnym technicznie odcinku, to nie mogę przeskoczyć do przodu - co chwilę robię jakieś głupie błędy. Zaczynam się irytować, bo dosłownie co chwilę albo koło mi ucieka, albo niepotrzebnie kombinuje i szukam innej ścieżki, zamiast jechać najprostszą, albo po prostu kompletnie bez sensu hamuję.. Za mało cukru i głowa nie pracuje. Mimo to nie mam problemu z tym, żeby docenić piękno tego szlaku, jest wszystko - super wąski singielek prowadzi raz w górę, raz w dół, po korzeniach, kamieniach i hopkach. Trochę żałuję, że nie mam mocno bujanego roweru - byłoby więcej zabawy:) Zaczynam rozmyślać, że może rzucić w cholerę to całe dziecinne ściganie, kupić poważny rower i podciągnąć się w jeździe w dół.. Zaliczamy mocne podejście, gdzie dopinguje nas żona Arka:) Łykam żela i zaczynam czuć, że organizm przyjął wreszcie owoce, którymi nafaszerowałem się na bufecie. Wraca moc. Gonię Jarka i Sławka. Na jednym z ostatnich zjazdów, bardzo fajnym, szybkim i technicznym jednocześnie, Sławek łapie niestety gumę - dopiero w tym momencie orientuję się, że dzisiaj jadę bez zapasu, ups :) Gonię Jarka, ale po kolejnym durnym błędzie muszę się zatrzymać, a i trasa faworyzuje duże koła, toteż tracę dystans. Polana z kapitalnym widokiem na dolinę Lutyni i Pasmo Borówkowej - góry niewysokie, ale mam ogromny sentyment do tych okolic:) Wyjazd na asfalt i nie wiem czemu spodziewam się bufetu - zdaje się, że przed rokiem właśnie tutaj był bufet. Niestety teraz pitstop numer trzy zlokalizowany jest na Przełęczy Różaniec, tuż za zjazdem z Borówkowej. Trochę obawiam się tego podjazdu, czy dam radę.

Krótki odcinek asfaltem, przy parkingu na Przełęczy Lądeckiej trasa odbija na znany wszystkim doskonale podjazd na Borówkową. Gdzieś na łące stoi Jurek z teamu i mocno dopinguje - wielkie dzięki, to miłe:) Szlak wprowadza mnie do lasu - widzę Jarka, jakieś 40 sekund do minuty. Jednak nie szarpię, łapię swój rytm. Mija mnie Jurek z Goggle, mija mnie już chyba trzeci raz po awariach, jego tempo pod górę robi wrażenie, ale może uda się dogonić na zjazdach. Staram się chwilę jechać z nim, rozmawiamy, ale tempo jest dla mnie za mocne. Na krótkim odcinku trasa puszczona inaczej niż zwykle - zamiast szlakiem jedziemy kilkanaście metrów obok bardzo ostrą szutrówką. 10 metrów podprowadzam, ale wynika to zdecydowanie ze słabości głowy, bo spokojnie było do przepchnięcia. W końcu docieram na szczyt, charakterystyczna wieża, doping obecnych pod nią turystów i zaczynamy zabawę:) Cały zjazd znam dobrze, mam nawet wrażenie, że dzisiaj jest on wyjątkowo łatwy. Mimo to również tutaj nie ustrzegam się błędy i zaliczam podpórkę na płaskim odcinku po korzeniach, żenada... Na pocieszenie lekko zjeżdżam najtrudniejsze odcinki, jednak na ostatnim killerze po korzeniach dłonie od zaciskania klamek bolą! Bufet. W maju zaraz za bufetem złapały mnie kurcze i do końca etapu umierałem, dlatego opijam się i spokojnie ruszam. Nie próbuję wjechać najbardziej stromych odcinków, ledwo tam pcham rower pod górę. Wyprzedza mnie najpierw Kasia, a chwilę później jeszcze Mariusz i Piotr. Przed nami, zamiast szybkich szutrowych zjazdów, tak jak na maratonie w maju, ciężka przeprawa i zjazdy na miarę enduro. Pogoda się psuje, zbiera się na deszcz. Szybko okazuje się, że Vena inaczej poprowadził trasę w tym roku i po jednym ciekawym, acz mało wymagającym zjeździe po błotku i kamulcach ukrytych pod zeszłorocznymi liściami, do mety mkniemy już szutrami. Gonię zielonych, ale na ostatnich zakrętach odpuszczam, za szybko i za mało miejsca na wyprzedzanie, do tego kropi i na wystających skałkach robi się ślisko, a w zasadzie niczego to nie zmieni. Meta.

Na mecie zjadam trzy kanapki, które dziewczyny z biura zawodów własnoręcznie szykują codziennie rano - smakują jak nigdy. Trochę żałuję, że nie ma takich kanapek na bufetach:) Co do samego etapu, mam mieszane uczucia. Zdecydowanie bardzo ciężka trasa, jednocześnie dająca wiele frajdy. Kapitalne single, widoki, wymagające zjazdy. Cieszy mnie również, że na zjazdach mam dużo zabawy, a nie problem, jak przed rokiem. Z drugiej strony po raz kolejny zabrakło siły na cały etap, tym razem jednak jest to ewidentnie efekt mojej głupoty - nie jeść na takim etapie przez ponad godzinę to samobójstwo. Udało się urwać Pawłowi 8 minut, ale żałuję, bo mogło być lepiej, dużo lepiej. Po etapie jestem totalnie wyczerpany, udaje mi się nawet zasnąć w knajpie;) Złoty Stok to ciekawe miasteczko, jest tu tylko jedna knajpka, ale serwują świetne jedzenie, po ulicach biega klasyczny pimpek:)

117 Open / 57 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1

Sudety MTB Challenge 2013 - etap II - Kraliky - Stronie Śląskie

Wtorek, 30 lipca 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst74.78/65.00km w05:38h avg13.27kmh vmax66.50kmh HR 142/171

Całą noc pada, rano kropi, jest zimno. Chyba jestem w opozycji, bo nie martwi mnie to, a w zasadzie przeciwnie. Dzisiejszy etap ma zupełnie inny charakter - mówią, że alpejski. Nie wiem, nie byłem, ale faktem jest, że wjeżdżamy w wysokie góry - Masyw Śnieżnika ze Śnieżnikiem w roli głównej. Zapowiada się ciekawy i ciężki dzień. Krótka rozgrzewka z Pawłem po Kralikach.

Start i pierwsze kilometry po asfaltach. Tym razem pilnuję się i jadę spokojnie. Zjazd z asfaltu w teren, podjazd po łące, jest mokro i miękko. Paweł i Jarek systematycznie mi uciekają, ale nie martwi mnie to, rozkręcę się, a póki co jadę swoje. W lesie trochę błotka - od razu lawinowo odrabiam pozycje, ludzie kompletnie sobie nie radzą, a może nie chcą pobrudzić roweru? Zjazdy do asfaltu bardzo szybkie, ale pełne błota, uważne, lubię to:) Zaczynam długi podjazd pod Trójmorski Wierch. Wczoraj wieczorem Ola z Marcinem opowiadali, że szlak przez to pasmo jest kapitalny, szkoda, że tylko przecinamy je szutrami. Staram się gonić chłopaków, jednak dopiero pod koniec podjazdu zaczynam kręcić w dobrym rytmie. Początek zjazdów nieopodal źródeł Nysy Kłodzkiej - szutry szybko przechodzą w szybkie wyboiste ścieżki. Jest sporo kamieni, trochę błota. Trzeba manewrować i wybierać optymalny tor, ja jednak za wszelką cenę gonię, w momencie, kiedy chciałem wyprzedzić Kasię z Murapola słyszę charakterystyczne syczenie z okolic tylnego koła. Pozamiatane...

Nie tracę nadziei - próbuję uszczelnić, energicznie kręcę kołem, wbijam 16g CO2, wszystko to jednak na nic - trzeba czym prędzej zakładać dętkę. Długo jednak szarpię się z wentylem, którego za nic nie jestem w stanie wykręcić. Szczęście w nieszczęściu, zatrzymałem się na nawrocie, gdzie trzeba bardzo zwolnić, dzięki czemu wielu zawodników oferuje pomoc. Kilka osób próbuje pomóc m.in. Marcin, wszystko to jednak na nic. Zupełnie zrezygnowany zbieram się do marszu, kiedy zatrzymują się chłopaki z Gomoli - Jacek i Przemek. Spryt i kombinerki w rękach w końcu pozwalają poluzować feralną nakrętkę - serdecznie dziękuję chłopakom, jestem uratowany. Chwilę potem odpalam kolejny nabój CO2, to jednak za mało, a pompki nie mam. Z pomocą przychodzi Dawid z Gomoli, chwilę siłuję się z pompką i ruszam... Nie wiem ile czasu straciłem, ale zdążyłem już porządnie zmarznąć, mimo to jestem szczęśliwy, że mogę jechać dalej, myślami byłem już bowiem przez moment w domu. Kończę zjazd, momentami bardzo fajny, do Jodłowa. Łykam żel i zaczynam pogoń. W nierównej walce jestem sam.

Na całym odcinku przez Jodłów do bufetu mijam tylko jedną parę - Małgosię i Wojtka z Gomoli;) Na bufecie tylko krótki postój, kilka owoców, garść rodzynek i ruszam zdobywać Śnieżnik. Z zeszłego roku, kiedy to robiłem ten podjazd po raz pierwszy, zapamiętałem go jako naprawdę wymagający i w końcówce, kiedy zmęczenie się kumuluje, naprawdę trudny. Tym razem wjazd na blisko 1300 m npm poszedł całkiem gładko i nawet końcówka po kamieniach i płynącym strumieniu była jakaś dziwnie łatwa. Wyprzedziłem przy tym masę ludzi - awaria na początku etapu ma ten plus, że przynajmniej można później sporo wyprzedzać;) Końcówka dojazdu do schroniska prowadzi świetną ścieżką między kamieniami, delikatnie w dół. Pośród ciężkich chmur dostrzegam budynek schroniska i dokonuję mitycznego wręcz skrętu w lewo na czerwony szlak, zaczynamy zabawę:) Po kompletnej porażce na tym odcinku w zeszłym roku, kiedy to wyprzedziło mnie co najmniej tuzin zawodników, obiecałem sobie, że w tym roku to ja będę wyprzedzał. Cel oczywiście wprowadziłem w życie, szkoda tylko, że w takich okolicznościach;) Jeszcze na łące mijam Olę, szybko dochodzę też Dawida i Wiolę, jednak szlak jest bardzo wymagający i wąski, nie chcę naciskać i jakiś czas jadę za nimi. Odpuszczam jeden uskok, Wiola mnie puszcza i mam 100% frajdy. Zjazd jest trudny, techniczny, jest ślisko, w dwóch miejscach naprawdę można wypaść, ale czuję, że robię coś świetnego. Naładowany adrenaliną i pełen entuzjazmu, że jednak może coś się dzisiaj jeszcze uda ugrać łykam kolejne osoby: dwa miksy, pojedynczych zawodników i na końcu dwa duety. Krótki odcinek po szutrach i niespodzianka - odbicie w prawo na kolejny techniczny odcinek. Momentami bardzo ciężki, nie udało się całości zjechać, za słaby jeszcze jestem. W końcu jestem w dolinie Wilczki. Kapitalny, 100% MTB odcinek za mną. Jestem zachwycony, dla takich tras warto jechać przez pół kraju. Dziwie mnie jedno - rok temu cierpiałem z bólu dłoni, teraz zupełnie nie mam tego problemu:)

Wszystko co dobre, kiedyś się kończy, przede mną kolejny długi podjazd. Szybko dochodzę Marcina. Okazało się, że na ostatnim zjeździe odnowił kontuzje kolana i prawdopodobnie zakończy rywalizację na bufecie na Przełęczy Śnieżnickiej w wozie ratowników. Wielka szkoda:( Podjazd robię swoim rytmem, łykam kolejne osoby. Pogoda się poprawia, ociepla się, wychodzi słońce. Bufet. Spotykam zielonych z New Age Fitness - pomylili trasę i nadrobili kilka km. Mimo to cieszę się na ich widok, chyba jest nieźle. Z Przełęczy Śnieżnickiej trasa prowadzi bardzo szybkimi zjazdami po kamieniach i szutrach - rok temu niesamowicie cierpiałem na tym odcinku, dłonie i głowa nie wytrzymały. Tym razem jadę jak szalony i momentami łapię się, że jestem blisko granicy pełnej kontroli:) Jest dobrze. Doganiam i zostawiam kolejne osoby. Szybką Drogę Nad Lejami niestety jadę sam - przydałoby się dobre koło do współpracy. Widoki są niesamowite, aż chciałoby się zatrzymać nacieszyć oczy! W końcu dojeżdżam do podejścia do szlaku granicznego - okazuje się jednak, że ten odcinek jest do wykręcenia. Nie chcę się jednak szarpać, bo niewiele zyskam. W towarzystwie wszyscy są zgodni, że odchudzanie roweru ma jednak sens:) W końcu jest - szlak graniczny, magiczne słowa:)

Dużo pisać nie muszę, było wszystko - trochę błotka, techniczne podjazdy, korzenie i przede wszystkim wszystko na ciasnym singlu. Spory kawałek jechałem za Kasią - zjeżdża naprawdę dobrze, niestety musiałem ją wyprzedzić i jechać swoim tempem;) 5 km czystej przyjemności, niejako przedsmak tego, co czeka nas już jutro. Sporo nadrobiłem na tym odcinku, ale do mety jeszcze spory kawałek. Asfaltem, inaczej niż to pierwotnie zaplanowano, zjeżdżamy tylko krótki odcinek, odbicie w lewo i ścieżka ostro w dół zaskoczyła na pewno nie jedną osobę;) Szlak jednak wyraźnie łagodnieje, dojeżdżam do zawodniczki z Danii (?), która nie daje się wyprzedzić, nieco mnie blokując, ale nic to.. Dojeżdżamy do bufetu. Ostatnia okazja do uzupełnienia bukłaka, z której oczywiście korzystam - do mety jeszcze ponad 20 km.

Zaczynam podjazd na Przełęcz Suchą, bardzo trudny podjazd. Początek prowadzi szutrami, które szybko przechodzą w starą kamienistą drogę leśną. Nawierzchnia wchodząca mocno w tyłek, tutaj jazda na sztywnym rowerze na małych kołach to jak wskoczyć do kampinoskiego bagienka w środku lata - czysta przyjemność. Kawałek pcham rower dając odpocząć czterem literom. Staram się trzymać tempo pary z Holandii w charakterystycznych zielonych strojach, bardzo zresztą sympatycznej:) Do Przełęczy zdążyłem jednak sporo do nich stracić. Jednak od razu po wyjechaniu na asfalt staram się nadrabiać. Jazda w pojedynkę przez te ok. 7 km kosztuje mnie sporo siły, a i zapewne nie odrobiłem za wiele. Odbicie w lewo na kolejny dziś kapitalny odcinek:) Szybko dochodzę Michała z Gomoli, a więc Artur jest kawałek przede mną. Gonię! Szybko musiałem ostudzić swój zapał, chwila zawahania przed w zasadzie banalnym uskokiem, zły tor, za mała prędkość i OTB. Na szczęście nie poobijałem się mocno, rower cały, jadę dalej. Mnóstwo kamieni, przecinam szutrówkę, schodzę grzecznie przed blisko metrowym uskokiem i dalej do końca szaleję po świetnej mieszance korzeni, błota i oczywiście rąbanki:) Sympatyczni Holendrzy zostali gdzieś z tyłu. Żeby ganiać za Wydrą na technicznych zjazdach to muszę jeszcze potrenować;)

Do mety został tak naprawdę jeden długi podjazd i szybkie zjazdy do Stronia. Początek malowniczym szlakiem w dolinie Białej Lądeckiej, odbicie w lewo na Czarnobielski Dukt i znowu moje ulubione kamienie. Holendrzy znowu mnie wyprzedzili, Artur i Michał uciekają. Podjazd kończy się szybciej niż myślałem, wyjazd na asfalt i szaleńcza pogoń za Gomolakami:) Z asfaltu na szutry, zniszczoną kamienistą drogą i łąkami. Po drodze minąłem Jarka walczącego z gumą, niestety nie mogę pomóc. Wyjazd na asfalty do Stronia, doszedłem chłopaków. Końcówka to szaleńcza walka po remontowanym chodniku - zupełnie bez sensu, na ostatnich zakrętach odpuszczam i wjeżdżam kilka sekund za Michałem.

To był prawdziwy górski etap, esencja MTB, można powiedzieć, że Masyw Śnieżnika oferuje alpejskie trasy, ale tak naprawdę było wszystko: długie typowo kondycyjne podjazdy, szybkie zjazdy, techniczne ścieżki i oczywiście szlak graniczny. Ogromnie żałuję straconego czasu na walkę z awarią - wystarczyłoby mieć ze sobą mały kluczyk do wentyla i nie byłoby problemu.. Oczywiście cieszę się, że udało się ukończyć etap i w tym miejscu pragnę serdecznie podziękować zawodnikom Gomoli: Dawidowi, Jackowi i Przemkowi, Panowie dzięki! Strata do Pawła urosła do ok. trzech kwadransów, a dwa kolejne etapy będą mimo wszystko okazja do powalczenia na zjazdach:)

Regeneracja to podstawa, dlatego po solidnym obiedzie wybraliśmy się z Pawłem na basen. Niestety ani jacuzzi, ani sauny nie było, ale przynajmniej psychicznie odpoczęliśmy. Kolacja też solidna, a przy okazji było wesoło. Jutro najcięższy etap - blisko 35 km po granicznych singlach!

120 Open / 59 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1

Sudety MTB Challenge 2013 - etap I - Kudowa Zdrój - Kraliky

Poniedziałek, 29 lipca 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst89.38/70.00km w05:35h avg16.01kmh vmax58.70kmh HR 153/178

Od rana widok za oknem nie pozostawia złudzeń - to będzie ciężki dzień, upał gwarantowany. Po wczorajszym wyczerpującym uphillu do Błędnych Skał wszyscy ciężko wstają, niby tylko 40 minut wysiłku, ale temperatura robi swoje, do tego warunki tej nocy nie były dobre do regeneracji - gorąco. Mimo to jestem dobre myśli, bojowo nastawiam się na dzisiejszy etap i choć jego charakterystyka nie do końca mi pasuje, to czuję się mocno. Z zeszłego roku pamiętam, że I etap jest szybki i łatwy - najdłuższy dystans całego czelendża w tym przypadku i jednocześnie najmniej czasu na trasie. Robimy krótką rozgrzewkę i stajemy na starcie, spotykamy kolejnych znajomych, m.in. ekipę Gomoli - Wiolę, Dawida, Wydrę, Sufę i innych, a także dwa duety z rowerowegosklepu.pl - Kazika i Marka oraz Mariusza i Piotra.

Startujemy punktualnie o 10. Początek wąskimi uliczkami przez Kudowę, już na początku doszło do dwóch stłuczek.. Sporo ludzi mnie wyprzedza, ale jadę swoje, bo wiem, że za chwilę będzie w górę. Rzeczywiście stawka ustawia się na krótkim podjeździe, potem bezsensowne szybkie zjazdy asfaltami - sporo osób bezmyślnie się rozpycha, tak jakby to miało coś zmienić w kontekście 5-dniowej rywalizacji... Zaczynamy pierwszy podjazd w terenie - wąską ścieżką przez łąki. Tekst dnia: "Mariusz zjedz Snikersa, zaczynasz gwiazdorzyć" ;) Jest wesoło. Na ścieżce sporo wyprzedzam, jednak przed wypłaszczeniem prowadzącym do zjazdu bezsensownie puszczam z uprzejmości zawodniczkę z Holandii. Dlaczego bezsensownie? Wiem przecież, że za chwilę jest krótki, ale jednak stromy i wąski zjazd. Nie wiem jednak, że owa zawodniczka fatalnie zjeżdża.. Zjazd jest faktycznie stromy, ale zapamiętałem go jednak trochę inaczej, istotnie przed rokiem było tu ślisko. Nieco przyblokowany, w końcu jednak po krzakach wyprzedzam. Dalej szutrami i łąkami, w górę i w dół, aż w końcu szybkimi zjazdami docieram do Lewina Kłodzkiego. Przeprawa przez krajową 8-kę, a w zasadzie pod nią. Brniemy z nurtem niewielkiej rzeczki zanurzeni po kolana w wodzie. Rozumiem względy logistyczne, ale moczenie butów na 8km trasy jest bez sensu..

Z Lewina asfaltami i szutrami docieramy do szlaku granicznego. Podjazd jest momentami ciężki, szczególnie, kiedy wyjeżdżamy na łąki, w nieosłoniętym od słońca terenie jest naprawdę ciężko. Wiem, że mogę mieć z związku z tym problemy z odwodnieniem, takie warunki mi nie służą, dlatego bardzo pilnuję regularnego picia i jedzenia. Szlak w końcu wypłaszcza się, jednak nie daje takiej przyjemności, zamiast miękkiego błotka i śliskich korzeni jak przed rokiem, raczy nas twardymi dołami i wymytymi korzeniami momentami skutecznie wyrywającymi kierownicę z rąk. Sporo jednak zyskuję, lubię takie warunki. W końcu zaczynamy zjazdy - tutaj mam sporo zabawy:) Końcówka zjazdów jest naprawdę wymagająca, jednak przynosi masę radochy. Przed startem postawiłem przed sobą cel, aby, oczywiście nie za wszelką cenę, powalczyć z sudeckimi zjazdami. W zeszłym roku w kilku miejscach odpuściłem, ale teraz czuję się na siłach.

W podgórzu zaczynam momentami ostry podjazd, początkowo asfaltami, później po szutrach. Jadę swoim tempem i staram się nie szarpać. Po drodze dwie ścianki, które dzięki miękkim przełożeniom udaje się wykręcić. Podziwiam Mariusza, który jedzie obok i w najbardziej stromym miejscu po prostu odjeżdża jak chce - tłumaczy się, że przy przełożeniu 27x36 i dużym kole musi po prostu jechać szybciej, niby tak;) Nawrotka na polance i szybkie szutrowe zjazdy. Rok temu cholernie bałem się takich odcinków, szczególnie ślepych zakrętów z luźnym żwirem, w zasadzie ogólnie bałem się szybkości. Teraz jest inaczej i na tym krótkim i bardzo szybkim zjeździe wyprzedzam. Kolejny podjazd. Wiem, że teraz już wjeżdżamy na bardzo szybki fragment trasy z długimi prostymi szutrówkami, na szczęście mam towarzystwo duetu Mariusza i Piotrka, więc jest szansa na dobre koło. Momentami śmigają obok również koledzy w koszulkach Kujawia XC, nieco szarpią, ale można złapać dobre koło. Te kilometry za bardzo przypominają mi mazowieckie cykle maratonów pseudo MTB, ale rozumiem, że to jest coś w rodzaju tranzytu do Kralik - jakoś ten dystans trzeba zrobić. Aż do bufetu sporo prowadzę, nie jadę ekonomicznie, w końcu jadę solo i powinienem raczej wozić się na kole innym zawodnikom. Czuję się jednak mocno. Bufet. Trochę za daleko, bo 35km w taką pogodę to jest długo. Soczyste owoce, kubek powerade i w drogę.

Przede mną krótki wymagający podjazd miękkim singielkiem z korzeniami. Rok temu tutaj zaczął się mój mały kryzys, kurcze i pierwsze zwątpienie. Dzisiaj nie ma mowy o czymś podobnym - przed sobą widzę mixa Ewelinę i Wojtka co dodaje mi skrzydeł. Jest nieźle! Pamiętam, że teraz przed nami długi łagodny zjazd, przed rokiem sporo tu było błota, kombinowania, szukania suchej ścieżki po krzakach - teraz jest sucho i twardo, jedynie w jednym miejscu trochę wody i 3 metry płytkiego błota - te 3 metry wystarczyły, żebym bez trudu doszedł Ewelinę i Wojtka. Dalej trasa jest znowu łatwa - szybkie szutrówki, jednak nie można jej odmówić uroku - kilka skałek, widoczki na Kotlinę Kłodzką. Doskonale wiem, co mnie czeka dalej - podjazd pod wyciągiem po trawie do Schroniska Jagodna, ciężki podjazd. W ogóle przeraża mnie, w pozytywnym znaczeniu w zasadzie, jak bardzo pamiętam trasę z zeszłego roku. Niewiele miejsc do tej pory mnie zaskoczyło. Podjazd niestety z buta. Za schroniskiem znowu długie szutry. Inaczej niż przed rokiem, nie jedziemy zniszczonymi szutrówkami, ale utwardzonymi drogami z tłucznia - cywilizacja... Miejscami tłuczeń dopiero czeka na dogęszczenie i na tych odcinkach lepiej nie tracić przyczepności, bo źle by się to skończyło. Od jakiegoś czasu wiozę na kole mix Nora Sport i dopiero Arek Suś uświadamia mnie, że to ja powinienem wieść się na kole, albo ich po prostu zerwać, bo konkurują bezpośrednio z Eweliną i Wojtkiem. No to zerwałem, a że Duńczycy zdecydowanie słabiej zjeżdżali, to na ostatnim zjeździe do bufetu zrobiłem przewagę. Bufet numer dwa. Ponownie profesjonalna obsługa od ekipy Gomoli - Ci ludzi są niesamowici, uzupełniają bidony, wpychają owoce do kieszeni i jeszcze poklepują po tyłku życząc powodzenia;)

Za bufetem ostry zjazd asfaltem i zjazd w teren - krótki, ale całkiem miodny zjazd wąską ścieżką wśród wysokich traw i krzaków. W jednym miejscu wyniosło mnie na koleinie i niewiele brakowało do drzewa;) Adrenalina skoczyła. Po chwili znowu szutry, znowu w otwartym terenie. Na tym odcinku w zeszłym roku mieliśmy z Pawłem jedyną podczas całych zawodów awarię. Szutrowy podjazd nieco się dłuży, ale jadę w towarzystwie Eweliny i Wojtka i tempo jest dobre. Powoli jednak zaczynam odczuwać już dzisiejszy dystans, a przede wszystkim temperaturę. W pewnym momencie Ewelina łapie laczka i zostaję sam - Sebastian z Bydzi zatrzymuje się i pomaga. Po szybkich szutrowych zjazdach i kilku hopkach w końcu docieram do granicy polsko-czeskiej, ostry zjazd asfaltem, co chwilę tasuję się z zielonymi (Mariusz i Piotr), kilka hopek po łąkach i w końcu dojeżdżam do ostrego zjazdu pod wyciągiem do ostatniego już bufetu. Nigdy nie lubiłem takich zjazdów - duża prędkość, nic nie widać w trawie, nic ciekawego nie wnosi, takie bezsensowne wytracanie energii potencjalnej - tym razem jednak podobało mi się;) Bufet szybko jakoś, ale chętnie zatrzymuję się, uzupełniam płyny, cukier, wcinam owoce.

Do mety zostało ok. 20 km. Mniej niż połowa to podjazd i na koniec długie łatwe zjazdy z jednym tylko, acz arcyciekawym odcinkiem przy bunkrach. Jedziemy z zielonymi, mijamy kolej. Nie wiem dlaczego, ale kojarzyłem, że ten podjazd robimy po asfalcie i bardzo się zdziwiłem, kiedy odbiliśmy na ostry szlak w teren. Mocny podjazd, momentami trochę korzeni, do tego mam wrażenie, że powietrze stoi, nie ma czym oddychać. Obawiam się, że to początek problemów. Nieco luzuję tempo, ale mimo to muszę kawałek iść. Szlak jest bardzo fajny, kamienie, korzenie i trochę mi szkoda odpuszczać, ale nie chcę się już do końca wypompować. Na kolejnym stromym odcinku czuję zbliżające się kurcze w dwugłowym - odpuszczam. Zagrzałem się na 100% i nawet bardzo powolny spacer męczy mnie. Mija mnie Paweł, mocno dopinguje, ale jedyne co czuję, to zwyczajna bezradność. Fragment w trawie znowu mocno daje mi popalić - ostre słońce nie poprawia mojego samopoczucia. Piję, jem, ale to już za późno, trzeba się jakoś do mety doczłapać.. Paweł systematycznie się oddala, mijają mnie kolejni zawodnicy, mijam kilka bunkrów. Jestem znowu w lesie, pieszo wyprzedza mnie Piotrek z Centrum Rowerowego Olsztyn - również ma kryzys, ale jemu chyba jeszcze nie siadła głowa. Mnie kompletnie opuściła werwa, chęć ścigania się, marzę tylko o zimnym piwie.. siadam na trawie pod drzewem.. Paweł mija mnie drugi raz - po drodze pomylił trasę. Tym razem ruszam za nim, jednak szybko mi ucieka. Dogania mnie również Jarek, staram się trzymać tempo, ale bezskutecznie. Na szczęście zbliżam się do końca podjazdu, odcinek po płaskim, ale są korzenie, kamienie - odżywam. To wszystko siedzi w głowie jak się okazuje (po raz kolejny!). W końcu zaczynam kapitalny zjazd obok bunkra - techniczny odcinek najeżony korzeniami, są też dwa uskoki, na jednym z nich, po odsłoniętym fundamencie bunkra z wystającym zbrojeniem stalowym, odpuszczam. Nie czuję się pewnie, za duże zmęczenie. Resztę jednak robię i to z dużą przyjemnością:) Ostatni szutrowy podjazd i szybkie zjazdy aż do Kralik. Przed wyjazdem na główną drogę do Kralik łapię się na kurtynę wodną od miejscowego gospodarza - dlaczego nie było takich atrakcji na trasie?! :) Ostatnie 2 km asfaltem w słabym tempie i wpadam na metę.

Wrażenia? Pokonał mnie upał, a może za mocno pojechałem pierwszą połowę? Na trasie wypiłem ok. 6 litrów izotonika i wody, zjadłem 7 żeli, masę owoców świeżych i suszonych. Mimo to dopadł mnie kryzys. Strata do Pawła i Jarka znaczna, będzie co odrabiać, ale wyścig przed nami jeszcze cztery etapy, wiele kilometrów po górach. Trasa oczywiście bardzo szybka, odcinki po szutrach na pozór nudne, ale nie brakowało ciekawych odcinków, singli i miodnych zjazdów. Najważniejsze jednak, to dobrze się zregenerować.

Wieczorem zrywa się deszcz, przychodzi burza - powietrze się oczyści, jest szansa na "moje" warunki, oczywiście wszyscy mnie znienawidzili widząc, że cieszę się na niepogodę:)

106 Open / 53 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1