Wpisy archiwalne w kategorii

MTB Challenge

Dystans całkowity:793.83 km (w terenie 654.50 km; 82.45%)
Czas w ruchu:59:35
Średnia prędkość:13.32 km/h
Maksymalna prędkość:73.90 km/h
Suma podjazdów:11768 m
Maks. tętno maksymalne:202 (101 %)
Maks. tętno średnie:168 (84 %)
Suma kalorii:13464 kcal
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:66.15 km i 4h 57m
Więcej statystyk

Sudety MTB Challenge 2013 - etap V - Walim - Kudowa Zdrój

Piątek, 2 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst77.89/60.00km w05:37h avg13.87kmh vmax56.30kmh HR 138/176

Ostatni etap. Zmęczenie kumuluje się z dnia na dzień, do tego prognozy mówią po raz kolejny o nieludzkich upałach, lekko nie będzie. Rok temu to właśnie ten etap dał mi najbardziej popalić, do mety doprowadziła mnie wtedy jedynie świadomość, że to ostatnie kilometry. Nikt nie spieszy się z zajmowaniem miejsca na linii startu, każdy szuka odrobiny cienia. Stajemy z chłopakami na końcu stawki, za nami jest tylko Wydra;)

Początek bardzo mocno w górę asfaltami do Grzędków. Czuję się fatalnie, tętno nie chce wskoczyć powyżej 140 u/min, nogi z waty. Dobrze, że stanąłem z tyłu i niewiele osób mnie wyprzedziło. Przed wjechaniem w las w Grzędkach jestem w pierwszej 10-tce od końca. Pasmo Włodarza również przed rokiem mnie rozbiło, po wjechaniu w las jest jednak lepiej. Na pierwszych zjazdach sporo wyprzedzam. Tempo i umiejętności zjazdowe w ogonie wyścigu jest jednak słabe, trochę próbuję bokami po krzakach, ale nie chcę nikomu psuć zabawy. Na ostatnim technicznym odcinku dochodzę Kasię. Przecinamy Głuszycę szybkimi zjazdami – widzę na poboczu Kasię i Łukasza, chyba jakaś przygoda. Za asfaltami wjazd znowu w teren, fajny podjazd po korzeniach. Znowu zjazd i przejazd przez Głuszycę i Grzmiącą asfaltami. Wieś mimo, że bardzo zaniedbana, miejscami bieda aż piszczy, to bardzo malowniczo położona, dookoła wznoszą się ostre grzbiety, gołe skałki i niemal pionowo opadające stoki. W końcu odbijamy na szutry, które pośród łąk i w cieniu Gomólnika prowadzą na szlak pod Jeleńcem. Sporo osób mnie wyprzedza na tym odcinku, totalnie mnie odcina, pot zalewa mi oczy.. Nie pomagają skarpety kompresyjne. Pamiętaj! Skarpety kompresyjne nie zrobią z Ciebie Bogusia Czarnoty! Żałuję, że nie jedziemy przez Rogowiec – pamiętam z zeszłorocznego maratonu w Wałbrzychu kapitalny zjazd wąskim singlem na przeł. pod Turzyną. Aż do schroniska Andrzejówka jedziemy szutrami, moje tempo nie jest najgorsze, zaczynam wracać do żywych, nie bez znaczenia jest fakt, że jednak spora część trasy osłonięta jest od palącego słońca. Bufet. Łapię dwa kubki coli:)

Za bufetem znowu szutry, ale wiem, że za chwilę odbijamy na szlak graniczny. Do ostatniej chwili mam cichą nadzieję, że Vena jednak zmienił trasę i zrobimy kapitalny zjazd do Sokołowska, z którym chciałbym się sprawdzić, ale jednak moim oczom ukazuje się ścianka z korzeniami na szlak graniczny. Mijają mnie motocykliści, bez większej napinki podjeżdżają, zawodnicy za to mają problem z podejściem. W końcu udało mi się wgramolić – zaczynamy zabawę po szlaku granicznym. Dochodzę Kasię i Łukasza, na pierwszym trochę asekuracyjnie – jest mocno w dół, ale bez kamieni i korzeni, problemem jest natomiast przesuszony grunt – zero przyczepności, jednak w siodle. Widzę Pawła, jest dobrze. Krótki przejazd singlem, podjazd i znowu zjazd, nieco już trudniejszy, koleiny, kamienie – dochodzę Pawła, trasa jednak odbija w lewo w dół, zamiast jak przed rokiem prowadzić ostrym podejściem w górę. Pamiętam jak Vena stał w tym miejscu i śmiał się, kiedy ktoś próbował podjeżdżać, wszystkie próby bowiem skazane były na porażkę;) Po zjeździe szutry, łykam żel i podświadomie czekam na Pawła. Krótko jedziemy razem, kiedy Paweł łapie gumę. Bez wahania zatrzymuję się i pomagam opanować sytuację, podpompowanie koła załatwia problem. Ruszamy i nadganiamy stracone przez krótki postój pozycje. W końcu dochodzimy Sławka – znowu defekt:( Długimi szutrami ponad Głuszycą zdobywamy Przeł. Pod Czarnochem, gdzie znowu odbijamy na granicznego singla. Przed rokiem zapamiętałem ten odcinek z powodu szybkich zjazdów usianych korzeniami i trawiastych podjazdów i rzeczywiście korzeni było sporo, zjazdy szybkie i bardzo płynne – świetny odcinek. Kilka wyczerpujących odcinków w górę też było, ale generalnie bardzo szybko i przyjemnie. Cały szlak jedziemy z Pawłem, nieco na niego czekam na zjazdach, on z kolei nie ucieka na podjazdach – po raz kolejny upewniam się, że etapówkę trzeba jechać w parze.. W drugiej połowie szlaku jest kilka ciekawszych odcinków, korzenie, kamienie, wąski singiel w trawie, dwa strumienie i w końcu malowniczy zjazd korytarzem w zbożu. Bufet w Tłumaczowie. Jest bardzo gorąco, dlatego nie żałuję czasu na uzupełnienie bidonu, bukłaka i przede wszystkim żołądka:)

Ruszamy na długi odcinek asfaltami do Radkowa. Niby nic trudnego, niewiele w górę, ot taki transfer w Góry Stołowe. Upał i mocne tempo sprawiają, że po pokonaniu podjazdu pod Kościelną i próbach utrzymania koła pewnemu Czechowi, nieco opadam z sił. W Radkowie Paweł musi na mnie momentami czekać i całą trasę wiozę się na kole. Zalew w Radkowie oczywiście niesamowicie kusi, zatrzymać się, przekompać w zimnej wodzie zalewu.. Kusi również ordynarna buda z hamburgerami i piwem już po czeskiej stronie granicy. Zimne piwo kusi, rzucam, że gdybym miał kasę, to bym chyba się zatrzymał – odpowiedź Pawła „mam kasę” :) Zazdrość w oczach mijających nas zawodników wyczułem.

Za dodatkowym bufetem, który zdecydowanie podniósł morale przyszedł czas na odrabianie strat. Dojazd w Góry Stołowe malowniczą doliną Bozanovskiego Potoku – piękne miejsce. Po wjechaniu do lasu, szlak jest kamienisty, momentami stromy. Mijamy jadących z naprzeciwka turystów na sztywnych rowerach z sakwami, współczuję, bo tracą świetny zjazd:) Zaczynamy dochodzić miksy, które nam uciekły – Wiolę z Dawidem i Kasię z Łukaszem. Przejazd przez Pasterkę – znowu na słońcu, znowu czuję, że jedyne co chcę robić to położyć się z zimnym piwem gdzieś nad wodą. Wyczerpujący podjazd po łąkach i już tylko szutry pod Szczelińcem dzielą nas od Karłowa. W Karłowie mamy ostatni bufet, oczywiście korzystamy:)

Szybko pokonujemy asfaltowy łącznik i wpadamy znowu na szlak. Podobnie jak przed rokiem dopada nas głupawka, szczególnie dotkliwie mnie to dotyka. Szlak przez Lisi Grzbiet robimy jednak szybko – Paweł jest na tyle szybszy, że nawet robi mi zdjęcia:)

Zjazd asfaltami do parkingu i ponownie wjazd na szlak. Doganiamy parę Rosjan, z którymi tniemy się aż do mety. Na technicznych odcinkach ewidentnie nadrabiamy, jednak nasi rywale są zacięci i nie odpuszczają. Przed Urwiskiem Beaty mijamy jeszcze Kasię G. – złapała gumę i zdecydowała się ostatnie ok. 3km do mety biec. Ostatnie zjazdy do Altany Miłości i końcówka, którą przed rokiem opisałem tak:
Jedyna różnica przebiegu trasy względem prologu to końcowe zjazdy do parku zdrojowego - zamiast stromym, ale do zjechania bez problemu zjazdem, jedziemy odcinek na przemian schodami i pionowymi ściankami, po zjechaniu których nie ma nawet miejsca na wyhamowanie przed kolejnym zakrętem. Trochę to dziwne, po 5 dniach ścigania się po górach, tutaj autor trasy zaserwował nam XC i to w najgorszym, bo nieco na siłę, wydaniu. Odpuszczamy, trochę głupio byłoby się połamać 500m od mety. Trzy miejsca w sumie schodzimy.
Tym razem pierwszy odpuściłem tylko pierwszym najtrudniejszy zjazd, pozostałe dwa zaliczyłem. Na ostatnich metrach jedziemy przed Rosjanami, ale zamiast się z nimi ciąć na kresce, co byłoby bez sensu, spokojnie czekam na Pawła i metę przekraczamy razem.

Na mecie oczywiście jestem szczęśliwy, że udało się ukończyć wyścig. Było ciężko. Jednocześnie jestem załamany dyspozycją na dzisiejszym etapie. Oceniając na chłodno sześciodniową rywalizację muszę przyznać, że nie byłem dobrze przygotowany na ściganie się na takim dystansie i zdecydowanie nie jestem zadowolony ze swojej jazdy i z wyniku. Oczywiście było lepiej niż przed rokiem, ale pogoda i tym razem totalnie mnie zniszczyła. Najbardziej boli zupełny brak ochoty na ściganie ostatniego dnia i momentami jazda tylko na dojechanie. Wszystko to jednak przysłania frajda jaką miałem na zjazdach i technicznych odcinkach – było super, bardzo lubię sudeckie szlaki.

Kiedy emocje opadły i przyszedł czas na chłodną analizę imprezy muszę z żalem przyznać, że mimo świetnej atmosfery i masy frajdy z jazdy, przez te 6 dni miałem takie szare deja-vu. Trasa prawie w całości była powtórką sprzed roku, zabrakło momentów, które mogły zaskoczyć, ba przez większość trasy wiedziałem co mnie czeka za kolejnym zakrętem. Z jednej strony to pomaga, można się przygotować do najtrudniejszych odcinków, z drugiej zaś zaczyna brakować tego elementu, który w zeszłym roku szczególnie mnie urzekł na MTB Challenge – elementu odkrywania, poznawania znajomych miejsc z innej strony. Na szczęście nie każdy ma ten problem, że tak szczegółowo pamięta trasę. Za rok 10-ta edycja MTB Challenge, organizatorzy już dziś zapowiadają coś wyjątkowego – pozostaje zaufać, wziąć się do treningu… i poszukać partnera;)

117 Open / 56 M2
General Solo 72 Open / 55 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1

Sudety MTB Challenge 2013 - etap IV - Złoty Stok - Walim

Czwartek, 1 sierpnia 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst68.31/60.00km w05:26h avg12.57kmh vmax48.20kmh HR 136/161

Rano totalnie nie chce mi się stawać na starcie kolejnego etapu. Przez moment naprawdę zastanawiam się czy nie odpuścić. Ta chwila słabości to efekt głównie mocno obitego tyłka.. Na szczęście mija mi, ale wiem, że dzisiaj będzie ciężko, nie czuję się na siłach, a słowo regenracja to dla mnie dzisiaj abstrakcja..

Start klasycznie z rynku, staram się utrzymać chłopaków w zasięgu wzroku, jednak nogi nie chcą kręcić i tracę kolejne pozycje, wyprzedzają mnie m.in. Ola (po wymianie na kół na lżejsze idzie pod górę jak burza:)), Kasia i Łukasz, a nawet jadące w parze Czeszki. Nie jest dobrze. Na zjazdach nadrabiam, ale na kolejnym podjeździe przez Chwalisław jest jeszcze gorzej. Wyprzedza mnie coraz więcej osób. Pierwsza połowa etapu to głównie szutry i jadąc w tym tempie mogę sporo stracić, bo na tym odcinku grunt to mieć z kim jechać. Przecinam trasę do Kłodzka, a więc przede mnie długie szutrowe stokówki aż do Bardo.

Nawet na delikatnych podjazdach nie mogę się rozkręcić i znowu tracę, mijają mnie m.in. Wiola i Dawid, niestety chwilę później na zjeździe mijam ich z awarią gumy w rowerze Wioli. Jest szybko i zanim ich dostrzegłem, byłem już daleko. Ogólnie zjazdy są bardzo szybkie, a ja nad wyraz dobrze się na nich czuję - totalna zmiana w stosunku do zeszłego roku. Na jednym z takich zjazdów mam niestety niemiłą przygodę. Ślepy zakręt, spora prędkość, wypadam zza zakrętu i w ostatniej chwili wyhamowuję przed jadącą z naprzeciwka ciężarówką.. Miejsca na mijankę jest bardzo mało. Na szczęście nic się nie stało, ale gdybym wypadł z zakrętu 2-3 sekundy później, byłoby bardzo gorąco..W końcu zbliżam się do Bardo - szlak mocno pnie się do góry pod Kalwarię, kawałek z buta. Zaczynamy jeden z moich ulubionych zjazdów - Droga Krzyżowa w Bardo:) Początek po skałach, dalej kręty singielek po korzeniach, niestety muszę omijać ratowników na motorach, którzy nieudolnie zjeżdżają środkiem optymalnego toru. Ogólnie ci ratownicy podpadli mi dzisiaj - na tym krótkim odcinku od startu mijali mnie już kilka razy, nie raz spod kół sypały im się kamienie i kurz, raz dostałem odłamkiem w dłoń.. No nic zjazd jest świetny, korzenie robię na granicy zdrowego rozsądku, na szczęście skończyły się w odpowiednim momencie, wyjazd na zniszczoną drogę aż do Bardo - ten odcinek jest bardzo szybki i jednocześnie mocno techniczny i niebezpieczny. W tym roku jednak jest o dziwo sucho, a i końcówka mało zniszczona i nie trzeba mocno kombinować. Endorfiny uzupełnione. Bufet. Jak zwykle świetna pomoc od Przemka z Gomoli - tym razem częstuje mnie zimną colą - fantastyczny pomysł:)

Przejazd przez Bardo i dojazd do szlaku rowerowego przez Góry Bardzkie - inaczej niż przed rokiem, kiedy to wspinaliśmy na szlakiem pieszym. Znam ten szlak, bo zrobiliśmy ten fragment przed rokiem turystycznie z Magdą. Okazuje się, że trasa została tak zmodyfikowana, że aż do Srebrnej Góry jedziemy szutrami, z drobnym wyjątkiem w postacie świetnego zjazdu z Wilczka wąskim i stromym singlem. Cały odcinek po szutrach jadę sam, tasuję się przez moment z Jurkiem z Goggle, ale szybko mi ucieka, nie daję rady utrzymać koła. Szkoda, bo to oznacza straty. Do Srebrnej Góry docieram jednak znacznie szybciej niż tego oczekiwałem. Z szutrów na charakterystyczny wiadukt prowadzi krótkie, ale wymagający singielek, ja jednak jestem już myślami przy zjeździe z wiaduktu. W zeszłym roku miałem problemy, żeby zrobić ten zjazd na nogach, ale tym razem nie zamierzam odpuścić - czuję, że dam radę. Przejazd przez sam wiadukt wywołuje u mnie nie mniej emocji - nie wiem dlaczego, ale trochę się boję;) Przed zjazdem stoi grupka dzieciaków i krzyczy "z roweru, zejdź z roweru, było dużo wypadków..". Udaję, że nie słyszę;) Dupa za siodło, po dwa palce na klamki... i zjeżdżam. W sumie nic specjalnego;) Przeprawa przez strumyk i podejście do asfaltu, doszedłem Kasię i razem wpadamy na bufet.

Oboje sobie narzekamy, jak to dzisiaj jest ciężko i jedziemy. Przed nami do zdobycia Twierdza - robimy kapitalny singielek dookoła murów Twierdzy - niesamowite przeżycie, kilkunastometrowe pionowe ścianki oddzielone od singla, po którym przebiega trasa, jedynie krzaczkami, albo kępką trawy:) Przede mną długie szutrowe podjazdy - odcinek do Przełęczy Woliborskiej pamiętam jako preludium przed właściwym szlakiem przez Góry Sowie - da się wszystko wykręcić, zjazdy są krótkie, ale ciekawe, a sam szlak piękny. I tak jest w rzeczywistości. Zostawiam Kasię, nieco odżyłem i atakuję. Tasuję się ze znajomą parą z Holandii. Na jednym ze zjazdów próbuję im mocniej odskoczyć i gubię bidon z wodą - nie mogę sobie na to pozwolić i wracam się. Odcinek dał mi wiele radochy, ale wiem, że najtrudniejszy fragment dopiero przede mną. Za przełęczą kolejne hopki i w końcu docieram do PODEJŚCIA na Popielak. Szlak daje ostro w dupę, za szczytem i fajnym zjazdem z kamieniami kolejny mocny podjazd - tym razem już na jeden z piękniejszych punktów całego wyścigu - Kalenicę. Początek podjazdu po łące, kawałek z buta, dalej wymagający odcinek po korzeniach. Fragment idę z zawodnikiem z Czech, z którego ust padają słowa "fajna trasa, Vena to wariat, ale MTB Trilogy jest lepsze, tam nikt nie ogranicza Veny.." - przekonał mnie, za rok startuję u Czechów:) W końcu docieramy na szczyt - szlak najeżony jest wielkimi kamieniami i korzeniami - miód! Pierwszy odcinek zjazdów również wymagający, dalej po szutrach aż do Przełęczy Jugowskiej, gdzie czeka na nas bufet.

Z bufetu ruszam z Kasią i parą Rosjan. Cała trójka szybko mi ucieka na pierwszym typowo kondycyjnym odcinku podjazdu na Kozią Równię. Kiedy zaczynają się kamienie i zabawa w wybieranie toru jazdy, dochodzę ich. Jedziemy dalej razem z Kasią. Fajne szybkie zjazdy na Kozie Siodło i zaczynamy właściwy podjazd na Wielką Sowę - słynny szlak po kamieniach. Tutaj oczywiście szybko wychodzi wyższość dużych kół - Kasia odjeżdża mi na luzie kręcąc swoim miękkim rytmem, a ja pomimo ekstremalnie niskiego ciśnienia w obu kołach, podskakuje i odbijam się od niezliczonych kamieni. Jedna podpórka, ale poza tym cały podjazd w siodle. Znowu podjazd wydawał mi się dłuższy niż rzeczywiście był. Na wypłaszczeniu jeszcze jedna kałuża i objazd bokiem przez świerki – lekko przekombinowałem, wydawało mi się, że uda się przejechać bez schodzenia z roweru i wylądowałem głęboko między drzewami;) Wielka Sowa zdobyta, o dziwo nie odbijamy w lewo na wykastrowany zjazd po telewizorach, ale trasa prowadzi prosto szutrami n Małą Sowę. Szkoda, chociaż z drugiej strony Grzesiek zaoszczędził nam w ten sposób parę metrów przewyższeń. Jeszcze tylko dojazd fajnym szlakiem po korzeniach i błocie i zaczynam kolejny kapitalny zjazd tego etapu – absolutnie TOP5 całej imprezy. Niewiele ponad 2km bardzo wymagającego zjazdu do Walimia – chyba każdy zapamięta ten odcinek na długo. Porządny sprawdzian techniki, psychiki, panowania nad rowerem i kondycji przedramion. Zjazd kończy się zniszczoną drogą z masą luźnych głazów, meta, bez fatalnego dokręcania kilometrów po asfaltach przez Walim jak przed rokiem.

To był bardzo ciężki etap. Po alpejskim etapie przez Masyw Śnieżnika i Granicznym Szaleństwie następnego dnia, mam wrażenie, że to jednak etap do Walimia jest najcięższy. Prawdziwa górska wyrypa, czyste MTB. Długo wymieniam się wrażeniami z Kasią. Znowu mnie objechała, może gdyby nie krótkie błądzenie na Wielkiej Sowie;) Nie udało się zwiedzić Walimskich Fabryk i słynnej „patelni”, czyli klasycznej walimskiej kostki, ale zrobiliśmy spacerek przez miasto do knajpki na obiad – bardzo fajna okolica.

129 Open / 56 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, xt1

Sudety MTB Challenge 2013 - etap III - Stronie Śląskie - Złoty Stok

Środa, 31 lipca 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst60.24/55.00km w05:29h avg10.99kmh vmax60.24kmh HR 141/164

Po wczorajszym etapie wyjątkowo dobrze się zregenerowałem, wstałem naprawdę wypoczęty i ogromnie zmotywowany do odrabiania strat po awarii. Jednocześnie jestem świadomy, że do tej trasy trzeba podejść z wielką pokorą i szacunkiem, inaczej można przepaść gdzieś w granicznych borówkach;)

Start i tzw. runda honorowa dookoła Stronia Śląskiego, następnie krótki zjazd do Młynowca i zaczynamy najdłuższy podjazd całego wyścigu - na Czernicę. Początek Młyńską Drogą dla mnie bardzo ciężki. Z trudem mogę wkręcić się w tętno, nogi drewniane, mimo, że rano czułem się naprawdę dobrze. Chyba nieprawdą jest, że przy tak długich wyścigach etapowych nie ma sensu robić rozgrzewki. Jarek i Paweł uciekają mi, jednak trzymam ich w zasięgu wzroku. Trzymam się Kasi Galewicz, która kręci zwykłym dla siebie szybkim i równym rytmem. W cieniu Krowiego Jawornika odbijamy na Bialską Pętlę, na której w końcu doganiam Pawła i jedziemy razem. Podjazd jest długi, kilometry mijają powoli, w końcu jednak docieramy do asfaltu. Stąd już niewiele nas dzieli od szlaku na Czernicę. Pogoda jest dobra, słonecznie, ale nie za gorąco.

Odbicie z asfaltu w prawo mocno pod górę, dopingowani przez Czechów wdrapujemy się żółtym szlakiem. Wszystko jest jednak do podjechania, co udowadnia nam jeden zawodnik. Sens takiego szarpania to inna sprawa. Po wypłaszczeniu szlak podobnie jak przed rokiem zachwyca mnie swoim charakterem - specyficzna roślinność, wąska ścieżka usiana korzeniami, góra-dół-góra-dół. W kilku miejscach inni mnie blokują, ale co zrobić, próbuję wyprzedzać bokami, na szczęście obyło się bez przygód:) W końcu, tuż przed zjazdami, dochodzę Jarka. Zjazd z Płoskiej do Bialskiego Duktu jest fenomenalny. Niestety nie udało mi się zjechać całości, musiałem się raz zatrzymać, ale szybko wskoczyłem na rower i dalej goniłem Jarka:) Po krótkim odcinku po szutrach znowu na singla pod Szeroką Kopą, tym razem już mniej wymagającego, ale w dalszym ciągu świetnego. Lądujemy w dolinie Białej Lądeckiej na szlaku, którym jechaliśmy już wczoraj. Przede mną kilka kilometrów wymagającego podjazdu. Jarek narzuca mocne tempo, szybko odpadam i jadę swoje. Po ponad 20 minutach wspinaczki docieram do bufetu, uf nareszcie:)

Za bufetem dalej w górę. Jedziemy z Arkiem i Sebastianem, śmiejemy się, że trzeba gonić Jarka. Na ostrym odcinku odchodzę chłopakom i zbliżam się do Jarka. Wjeżdżamy na szlak graniczy. Nie muszę pisać, jak bardzo mi się podoba:) Wąska kręta ścieżka prowadzi mnie przez kolejne szczyty i przełęcz. Najbardziej charakterystyczna jest niewielka skałka, na którą jednak ciężko się wdrapać i wielki żal zjeżdżać bez zasmakowania wspaniałego widoku rozpościerającego się w obie strony, zarówno Czeską, jak i Polską. Za Przełęczą Trzech Granic zaczynamy serię korzenistych zjazdów. Wyciskam siódme poty z mojego Mbike'a, dosłownie każda jego część woła o litośc, jednak kiedy tylko mogę, dokręcam po korzeniach - opony Rocket Ron 2.25 przy odpowiednio niskim ciśnieniu zapewniają nieziemski komfort i trakcję. Za Pasieczną zaczyna na zjazdach przybywać kamieni, kilka zjazdów jest naprawdę mocnych, na jednym z nich o mały włos nie potrąciłem Grześka;) Z każdym kolejnym zjazdem powiększam przewagę nad Jarkiem i chłopakami z Bydgoszczy. Jedzie mi się świetnie, trasa jest kapitalna. Na długim podejściu do Kowadła pozdrawiam turystów - zdziwili się nieco, że jako jedyny jestem w tak dobrym humorze;) Mijamy kilka ładnych skałek, naprawdę trzeba ten szlak zrobić kiedyś na spokojnie, bo okoliczności przyrody są doprawdy nieziemskie! Powoli czuję, że kończy mi się paliwo i faktycznie zbliża się pora, kiedy powinienem zjeść żel. Oceniam jednak, że do bufetu zostało już naprawdę niewiele. To był olbrzymi błąd. Momentalnie mnie odcina, spada koncentracja. Zjazd, który odpuściłem przed rokiem, również tym razem schodzę, w tym miejscu mijają mnie wyprzedzeni w pocie czoła dwa zawodnicy. Staram się gonić, ale na ostatnim zjeździe prowadzącym do Przełęczy Gierałtowskiej, na której zlokalizowany jest drugi bufet, zaliczam trzy bezsensowne upadki, dwie z nich w momencie, kiedy rower jedzie w górę. Robi się nieciekawie.. Dojeżdżam do bufetu.

Z bufetu ruszam po dłuższej chwili, w międzyczasie zdążyli dojechać chłopaki z Bydzia Power i kilku innych zawodników. Napycham się owocami i poweradem. Ruszam. Jest dobrze, siły wracają. Po krótkim łatwym odcinku, szlak znowu pokazuje pazura, stromy wąski singiel. Znowu mam kryzys, schodzę z roweru - dochodzą mnie Kasia Galewicz, Sławek i Jarek. Trzymam się ich i mimo, że lepiej radzę sobie na trudnym technicznie odcinku, to nie mogę przeskoczyć do przodu - co chwilę robię jakieś głupie błędy. Zaczynam się irytować, bo dosłownie co chwilę albo koło mi ucieka, albo niepotrzebnie kombinuje i szukam innej ścieżki, zamiast jechać najprostszą, albo po prostu kompletnie bez sensu hamuję.. Za mało cukru i głowa nie pracuje. Mimo to nie mam problemu z tym, żeby docenić piękno tego szlaku, jest wszystko - super wąski singielek prowadzi raz w górę, raz w dół, po korzeniach, kamieniach i hopkach. Trochę żałuję, że nie mam mocno bujanego roweru - byłoby więcej zabawy:) Zaczynam rozmyślać, że może rzucić w cholerę to całe dziecinne ściganie, kupić poważny rower i podciągnąć się w jeździe w dół.. Zaliczamy mocne podejście, gdzie dopinguje nas żona Arka:) Łykam żela i zaczynam czuć, że organizm przyjął wreszcie owoce, którymi nafaszerowałem się na bufecie. Wraca moc. Gonię Jarka i Sławka. Na jednym z ostatnich zjazdów, bardzo fajnym, szybkim i technicznym jednocześnie, Sławek łapie niestety gumę - dopiero w tym momencie orientuję się, że dzisiaj jadę bez zapasu, ups :) Gonię Jarka, ale po kolejnym durnym błędzie muszę się zatrzymać, a i trasa faworyzuje duże koła, toteż tracę dystans. Polana z kapitalnym widokiem na dolinę Lutyni i Pasmo Borówkowej - góry niewysokie, ale mam ogromny sentyment do tych okolic:) Wyjazd na asfalt i nie wiem czemu spodziewam się bufetu - zdaje się, że przed rokiem właśnie tutaj był bufet. Niestety teraz pitstop numer trzy zlokalizowany jest na Przełęczy Różaniec, tuż za zjazdem z Borówkowej. Trochę obawiam się tego podjazdu, czy dam radę.

Krótki odcinek asfaltem, przy parkingu na Przełęczy Lądeckiej trasa odbija na znany wszystkim doskonale podjazd na Borówkową. Gdzieś na łące stoi Jurek z teamu i mocno dopinguje - wielkie dzięki, to miłe:) Szlak wprowadza mnie do lasu - widzę Jarka, jakieś 40 sekund do minuty. Jednak nie szarpię, łapię swój rytm. Mija mnie Jurek z Goggle, mija mnie już chyba trzeci raz po awariach, jego tempo pod górę robi wrażenie, ale może uda się dogonić na zjazdach. Staram się chwilę jechać z nim, rozmawiamy, ale tempo jest dla mnie za mocne. Na krótkim odcinku trasa puszczona inaczej niż zwykle - zamiast szlakiem jedziemy kilkanaście metrów obok bardzo ostrą szutrówką. 10 metrów podprowadzam, ale wynika to zdecydowanie ze słabości głowy, bo spokojnie było do przepchnięcia. W końcu docieram na szczyt, charakterystyczna wieża, doping obecnych pod nią turystów i zaczynamy zabawę:) Cały zjazd znam dobrze, mam nawet wrażenie, że dzisiaj jest on wyjątkowo łatwy. Mimo to również tutaj nie ustrzegam się błędy i zaliczam podpórkę na płaskim odcinku po korzeniach, żenada... Na pocieszenie lekko zjeżdżam najtrudniejsze odcinki, jednak na ostatnim killerze po korzeniach dłonie od zaciskania klamek bolą! Bufet. W maju zaraz za bufetem złapały mnie kurcze i do końca etapu umierałem, dlatego opijam się i spokojnie ruszam. Nie próbuję wjechać najbardziej stromych odcinków, ledwo tam pcham rower pod górę. Wyprzedza mnie najpierw Kasia, a chwilę później jeszcze Mariusz i Piotr. Przed nami, zamiast szybkich szutrowych zjazdów, tak jak na maratonie w maju, ciężka przeprawa i zjazdy na miarę enduro. Pogoda się psuje, zbiera się na deszcz. Szybko okazuje się, że Vena inaczej poprowadził trasę w tym roku i po jednym ciekawym, acz mało wymagającym zjeździe po błotku i kamulcach ukrytych pod zeszłorocznymi liściami, do mety mkniemy już szutrami. Gonię zielonych, ale na ostatnich zakrętach odpuszczam, za szybko i za mało miejsca na wyprzedzanie, do tego kropi i na wystających skałkach robi się ślisko, a w zasadzie niczego to nie zmieni. Meta.

Na mecie zjadam trzy kanapki, które dziewczyny z biura zawodów własnoręcznie szykują codziennie rano - smakują jak nigdy. Trochę żałuję, że nie ma takich kanapek na bufetach:) Co do samego etapu, mam mieszane uczucia. Zdecydowanie bardzo ciężka trasa, jednocześnie dająca wiele frajdy. Kapitalne single, widoki, wymagające zjazdy. Cieszy mnie również, że na zjazdach mam dużo zabawy, a nie problem, jak przed rokiem. Z drugiej strony po raz kolejny zabrakło siły na cały etap, tym razem jednak jest to ewidentnie efekt mojej głupoty - nie jeść na takim etapie przez ponad godzinę to samobójstwo. Udało się urwać Pawłowi 8 minut, ale żałuję, bo mogło być lepiej, dużo lepiej. Po etapie jestem totalnie wyczerpany, udaje mi się nawet zasnąć w knajpie;) Złoty Stok to ciekawe miasteczko, jest tu tylko jedna knajpka, ale serwują świetne jedzenie, po ulicach biega klasyczny pimpek:)

117 Open / 57 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1

Sudety MTB Challenge 2013 - etap II - Kraliky - Stronie Śląskie

Wtorek, 30 lipca 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst74.78/65.00km w05:38h avg13.27kmh vmax66.50kmh HR 142/171

Całą noc pada, rano kropi, jest zimno. Chyba jestem w opozycji, bo nie martwi mnie to, a w zasadzie przeciwnie. Dzisiejszy etap ma zupełnie inny charakter - mówią, że alpejski. Nie wiem, nie byłem, ale faktem jest, że wjeżdżamy w wysokie góry - Masyw Śnieżnika ze Śnieżnikiem w roli głównej. Zapowiada się ciekawy i ciężki dzień. Krótka rozgrzewka z Pawłem po Kralikach.

Start i pierwsze kilometry po asfaltach. Tym razem pilnuję się i jadę spokojnie. Zjazd z asfaltu w teren, podjazd po łące, jest mokro i miękko. Paweł i Jarek systematycznie mi uciekają, ale nie martwi mnie to, rozkręcę się, a póki co jadę swoje. W lesie trochę błotka - od razu lawinowo odrabiam pozycje, ludzie kompletnie sobie nie radzą, a może nie chcą pobrudzić roweru? Zjazdy do asfaltu bardzo szybkie, ale pełne błota, uważne, lubię to:) Zaczynam długi podjazd pod Trójmorski Wierch. Wczoraj wieczorem Ola z Marcinem opowiadali, że szlak przez to pasmo jest kapitalny, szkoda, że tylko przecinamy je szutrami. Staram się gonić chłopaków, jednak dopiero pod koniec podjazdu zaczynam kręcić w dobrym rytmie. Początek zjazdów nieopodal źródeł Nysy Kłodzkiej - szutry szybko przechodzą w szybkie wyboiste ścieżki. Jest sporo kamieni, trochę błota. Trzeba manewrować i wybierać optymalny tor, ja jednak za wszelką cenę gonię, w momencie, kiedy chciałem wyprzedzić Kasię z Murapola słyszę charakterystyczne syczenie z okolic tylnego koła. Pozamiatane...

Nie tracę nadziei - próbuję uszczelnić, energicznie kręcę kołem, wbijam 16g CO2, wszystko to jednak na nic - trzeba czym prędzej zakładać dętkę. Długo jednak szarpię się z wentylem, którego za nic nie jestem w stanie wykręcić. Szczęście w nieszczęściu, zatrzymałem się na nawrocie, gdzie trzeba bardzo zwolnić, dzięki czemu wielu zawodników oferuje pomoc. Kilka osób próbuje pomóc m.in. Marcin, wszystko to jednak na nic. Zupełnie zrezygnowany zbieram się do marszu, kiedy zatrzymują się chłopaki z Gomoli - Jacek i Przemek. Spryt i kombinerki w rękach w końcu pozwalają poluzować feralną nakrętkę - serdecznie dziękuję chłopakom, jestem uratowany. Chwilę potem odpalam kolejny nabój CO2, to jednak za mało, a pompki nie mam. Z pomocą przychodzi Dawid z Gomoli, chwilę siłuję się z pompką i ruszam... Nie wiem ile czasu straciłem, ale zdążyłem już porządnie zmarznąć, mimo to jestem szczęśliwy, że mogę jechać dalej, myślami byłem już bowiem przez moment w domu. Kończę zjazd, momentami bardzo fajny, do Jodłowa. Łykam żel i zaczynam pogoń. W nierównej walce jestem sam.

Na całym odcinku przez Jodłów do bufetu mijam tylko jedną parę - Małgosię i Wojtka z Gomoli;) Na bufecie tylko krótki postój, kilka owoców, garść rodzynek i ruszam zdobywać Śnieżnik. Z zeszłego roku, kiedy to robiłem ten podjazd po raz pierwszy, zapamiętałem go jako naprawdę wymagający i w końcówce, kiedy zmęczenie się kumuluje, naprawdę trudny. Tym razem wjazd na blisko 1300 m npm poszedł całkiem gładko i nawet końcówka po kamieniach i płynącym strumieniu była jakaś dziwnie łatwa. Wyprzedziłem przy tym masę ludzi - awaria na początku etapu ma ten plus, że przynajmniej można później sporo wyprzedzać;) Końcówka dojazdu do schroniska prowadzi świetną ścieżką między kamieniami, delikatnie w dół. Pośród ciężkich chmur dostrzegam budynek schroniska i dokonuję mitycznego wręcz skrętu w lewo na czerwony szlak, zaczynamy zabawę:) Po kompletnej porażce na tym odcinku w zeszłym roku, kiedy to wyprzedziło mnie co najmniej tuzin zawodników, obiecałem sobie, że w tym roku to ja będę wyprzedzał. Cel oczywiście wprowadziłem w życie, szkoda tylko, że w takich okolicznościach;) Jeszcze na łące mijam Olę, szybko dochodzę też Dawida i Wiolę, jednak szlak jest bardzo wymagający i wąski, nie chcę naciskać i jakiś czas jadę za nimi. Odpuszczam jeden uskok, Wiola mnie puszcza i mam 100% frajdy. Zjazd jest trudny, techniczny, jest ślisko, w dwóch miejscach naprawdę można wypaść, ale czuję, że robię coś świetnego. Naładowany adrenaliną i pełen entuzjazmu, że jednak może coś się dzisiaj jeszcze uda ugrać łykam kolejne osoby: dwa miksy, pojedynczych zawodników i na końcu dwa duety. Krótki odcinek po szutrach i niespodzianka - odbicie w prawo na kolejny techniczny odcinek. Momentami bardzo ciężki, nie udało się całości zjechać, za słaby jeszcze jestem. W końcu jestem w dolinie Wilczki. Kapitalny, 100% MTB odcinek za mną. Jestem zachwycony, dla takich tras warto jechać przez pół kraju. Dziwie mnie jedno - rok temu cierpiałem z bólu dłoni, teraz zupełnie nie mam tego problemu:)

Wszystko co dobre, kiedyś się kończy, przede mną kolejny długi podjazd. Szybko dochodzę Marcina. Okazało się, że na ostatnim zjeździe odnowił kontuzje kolana i prawdopodobnie zakończy rywalizację na bufecie na Przełęczy Śnieżnickiej w wozie ratowników. Wielka szkoda:( Podjazd robię swoim rytmem, łykam kolejne osoby. Pogoda się poprawia, ociepla się, wychodzi słońce. Bufet. Spotykam zielonych z New Age Fitness - pomylili trasę i nadrobili kilka km. Mimo to cieszę się na ich widok, chyba jest nieźle. Z Przełęczy Śnieżnickiej trasa prowadzi bardzo szybkimi zjazdami po kamieniach i szutrach - rok temu niesamowicie cierpiałem na tym odcinku, dłonie i głowa nie wytrzymały. Tym razem jadę jak szalony i momentami łapię się, że jestem blisko granicy pełnej kontroli:) Jest dobrze. Doganiam i zostawiam kolejne osoby. Szybką Drogę Nad Lejami niestety jadę sam - przydałoby się dobre koło do współpracy. Widoki są niesamowite, aż chciałoby się zatrzymać nacieszyć oczy! W końcu dojeżdżam do podejścia do szlaku granicznego - okazuje się jednak, że ten odcinek jest do wykręcenia. Nie chcę się jednak szarpać, bo niewiele zyskam. W towarzystwie wszyscy są zgodni, że odchudzanie roweru ma jednak sens:) W końcu jest - szlak graniczny, magiczne słowa:)

Dużo pisać nie muszę, było wszystko - trochę błotka, techniczne podjazdy, korzenie i przede wszystkim wszystko na ciasnym singlu. Spory kawałek jechałem za Kasią - zjeżdża naprawdę dobrze, niestety musiałem ją wyprzedzić i jechać swoim tempem;) 5 km czystej przyjemności, niejako przedsmak tego, co czeka nas już jutro. Sporo nadrobiłem na tym odcinku, ale do mety jeszcze spory kawałek. Asfaltem, inaczej niż to pierwotnie zaplanowano, zjeżdżamy tylko krótki odcinek, odbicie w lewo i ścieżka ostro w dół zaskoczyła na pewno nie jedną osobę;) Szlak jednak wyraźnie łagodnieje, dojeżdżam do zawodniczki z Danii (?), która nie daje się wyprzedzić, nieco mnie blokując, ale nic to.. Dojeżdżamy do bufetu. Ostatnia okazja do uzupełnienia bukłaka, z której oczywiście korzystam - do mety jeszcze ponad 20 km.

Zaczynam podjazd na Przełęcz Suchą, bardzo trudny podjazd. Początek prowadzi szutrami, które szybko przechodzą w starą kamienistą drogę leśną. Nawierzchnia wchodząca mocno w tyłek, tutaj jazda na sztywnym rowerze na małych kołach to jak wskoczyć do kampinoskiego bagienka w środku lata - czysta przyjemność. Kawałek pcham rower dając odpocząć czterem literom. Staram się trzymać tempo pary z Holandii w charakterystycznych zielonych strojach, bardzo zresztą sympatycznej:) Do Przełęczy zdążyłem jednak sporo do nich stracić. Jednak od razu po wyjechaniu na asfalt staram się nadrabiać. Jazda w pojedynkę przez te ok. 7 km kosztuje mnie sporo siły, a i zapewne nie odrobiłem za wiele. Odbicie w lewo na kolejny dziś kapitalny odcinek:) Szybko dochodzę Michała z Gomoli, a więc Artur jest kawałek przede mną. Gonię! Szybko musiałem ostudzić swój zapał, chwila zawahania przed w zasadzie banalnym uskokiem, zły tor, za mała prędkość i OTB. Na szczęście nie poobijałem się mocno, rower cały, jadę dalej. Mnóstwo kamieni, przecinam szutrówkę, schodzę grzecznie przed blisko metrowym uskokiem i dalej do końca szaleję po świetnej mieszance korzeni, błota i oczywiście rąbanki:) Sympatyczni Holendrzy zostali gdzieś z tyłu. Żeby ganiać za Wydrą na technicznych zjazdach to muszę jeszcze potrenować;)

Do mety został tak naprawdę jeden długi podjazd i szybkie zjazdy do Stronia. Początek malowniczym szlakiem w dolinie Białej Lądeckiej, odbicie w lewo na Czarnobielski Dukt i znowu moje ulubione kamienie. Holendrzy znowu mnie wyprzedzili, Artur i Michał uciekają. Podjazd kończy się szybciej niż myślałem, wyjazd na asfalt i szaleńcza pogoń za Gomolakami:) Z asfaltu na szutry, zniszczoną kamienistą drogą i łąkami. Po drodze minąłem Jarka walczącego z gumą, niestety nie mogę pomóc. Wyjazd na asfalty do Stronia, doszedłem chłopaków. Końcówka to szaleńcza walka po remontowanym chodniku - zupełnie bez sensu, na ostatnich zakrętach odpuszczam i wjeżdżam kilka sekund za Michałem.

To był prawdziwy górski etap, esencja MTB, można powiedzieć, że Masyw Śnieżnika oferuje alpejskie trasy, ale tak naprawdę było wszystko: długie typowo kondycyjne podjazdy, szybkie zjazdy, techniczne ścieżki i oczywiście szlak graniczny. Ogromnie żałuję straconego czasu na walkę z awarią - wystarczyłoby mieć ze sobą mały kluczyk do wentyla i nie byłoby problemu.. Oczywiście cieszę się, że udało się ukończyć etap i w tym miejscu pragnę serdecznie podziękować zawodnikom Gomoli: Dawidowi, Jackowi i Przemkowi, Panowie dzięki! Strata do Pawła urosła do ok. trzech kwadransów, a dwa kolejne etapy będą mimo wszystko okazja do powalczenia na zjazdach:)

Regeneracja to podstawa, dlatego po solidnym obiedzie wybraliśmy się z Pawłem na basen. Niestety ani jacuzzi, ani sauny nie było, ale przynajmniej psychicznie odpoczęliśmy. Kolacja też solidna, a przy okazji było wesoło. Jutro najcięższy etap - blisko 35 km po granicznych singlach!

120 Open / 59 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1

Sudety MTB Challenge 2013 - etap I - Kudowa Zdrój - Kraliky

Poniedziałek, 29 lipca 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst89.38/70.00km w05:35h avg16.01kmh vmax58.70kmh HR 153/178

Od rana widok za oknem nie pozostawia złudzeń - to będzie ciężki dzień, upał gwarantowany. Po wczorajszym wyczerpującym uphillu do Błędnych Skał wszyscy ciężko wstają, niby tylko 40 minut wysiłku, ale temperatura robi swoje, do tego warunki tej nocy nie były dobre do regeneracji - gorąco. Mimo to jestem dobre myśli, bojowo nastawiam się na dzisiejszy etap i choć jego charakterystyka nie do końca mi pasuje, to czuję się mocno. Z zeszłego roku pamiętam, że I etap jest szybki i łatwy - najdłuższy dystans całego czelendża w tym przypadku i jednocześnie najmniej czasu na trasie. Robimy krótką rozgrzewkę i stajemy na starcie, spotykamy kolejnych znajomych, m.in. ekipę Gomoli - Wiolę, Dawida, Wydrę, Sufę i innych, a także dwa duety z rowerowegosklepu.pl - Kazika i Marka oraz Mariusza i Piotra.

Startujemy punktualnie o 10. Początek wąskimi uliczkami przez Kudowę, już na początku doszło do dwóch stłuczek.. Sporo ludzi mnie wyprzedza, ale jadę swoje, bo wiem, że za chwilę będzie w górę. Rzeczywiście stawka ustawia się na krótkim podjeździe, potem bezsensowne szybkie zjazdy asfaltami - sporo osób bezmyślnie się rozpycha, tak jakby to miało coś zmienić w kontekście 5-dniowej rywalizacji... Zaczynamy pierwszy podjazd w terenie - wąską ścieżką przez łąki. Tekst dnia: "Mariusz zjedz Snikersa, zaczynasz gwiazdorzyć" ;) Jest wesoło. Na ścieżce sporo wyprzedzam, jednak przed wypłaszczeniem prowadzącym do zjazdu bezsensownie puszczam z uprzejmości zawodniczkę z Holandii. Dlaczego bezsensownie? Wiem przecież, że za chwilę jest krótki, ale jednak stromy i wąski zjazd. Nie wiem jednak, że owa zawodniczka fatalnie zjeżdża.. Zjazd jest faktycznie stromy, ale zapamiętałem go jednak trochę inaczej, istotnie przed rokiem było tu ślisko. Nieco przyblokowany, w końcu jednak po krzakach wyprzedzam. Dalej szutrami i łąkami, w górę i w dół, aż w końcu szybkimi zjazdami docieram do Lewina Kłodzkiego. Przeprawa przez krajową 8-kę, a w zasadzie pod nią. Brniemy z nurtem niewielkiej rzeczki zanurzeni po kolana w wodzie. Rozumiem względy logistyczne, ale moczenie butów na 8km trasy jest bez sensu..

Z Lewina asfaltami i szutrami docieramy do szlaku granicznego. Podjazd jest momentami ciężki, szczególnie, kiedy wyjeżdżamy na łąki, w nieosłoniętym od słońca terenie jest naprawdę ciężko. Wiem, że mogę mieć z związku z tym problemy z odwodnieniem, takie warunki mi nie służą, dlatego bardzo pilnuję regularnego picia i jedzenia. Szlak w końcu wypłaszcza się, jednak nie daje takiej przyjemności, zamiast miękkiego błotka i śliskich korzeni jak przed rokiem, raczy nas twardymi dołami i wymytymi korzeniami momentami skutecznie wyrywającymi kierownicę z rąk. Sporo jednak zyskuję, lubię takie warunki. W końcu zaczynamy zjazdy - tutaj mam sporo zabawy:) Końcówka zjazdów jest naprawdę wymagająca, jednak przynosi masę radochy. Przed startem postawiłem przed sobą cel, aby, oczywiście nie za wszelką cenę, powalczyć z sudeckimi zjazdami. W zeszłym roku w kilku miejscach odpuściłem, ale teraz czuję się na siłach.

W podgórzu zaczynam momentami ostry podjazd, początkowo asfaltami, później po szutrach. Jadę swoim tempem i staram się nie szarpać. Po drodze dwie ścianki, które dzięki miękkim przełożeniom udaje się wykręcić. Podziwiam Mariusza, który jedzie obok i w najbardziej stromym miejscu po prostu odjeżdża jak chce - tłumaczy się, że przy przełożeniu 27x36 i dużym kole musi po prostu jechać szybciej, niby tak;) Nawrotka na polance i szybkie szutrowe zjazdy. Rok temu cholernie bałem się takich odcinków, szczególnie ślepych zakrętów z luźnym żwirem, w zasadzie ogólnie bałem się szybkości. Teraz jest inaczej i na tym krótkim i bardzo szybkim zjeździe wyprzedzam. Kolejny podjazd. Wiem, że teraz już wjeżdżamy na bardzo szybki fragment trasy z długimi prostymi szutrówkami, na szczęście mam towarzystwo duetu Mariusza i Piotrka, więc jest szansa na dobre koło. Momentami śmigają obok również koledzy w koszulkach Kujawia XC, nieco szarpią, ale można złapać dobre koło. Te kilometry za bardzo przypominają mi mazowieckie cykle maratonów pseudo MTB, ale rozumiem, że to jest coś w rodzaju tranzytu do Kralik - jakoś ten dystans trzeba zrobić. Aż do bufetu sporo prowadzę, nie jadę ekonomicznie, w końcu jadę solo i powinienem raczej wozić się na kole innym zawodnikom. Czuję się jednak mocno. Bufet. Trochę za daleko, bo 35km w taką pogodę to jest długo. Soczyste owoce, kubek powerade i w drogę.

Przede mną krótki wymagający podjazd miękkim singielkiem z korzeniami. Rok temu tutaj zaczął się mój mały kryzys, kurcze i pierwsze zwątpienie. Dzisiaj nie ma mowy o czymś podobnym - przed sobą widzę mixa Ewelinę i Wojtka co dodaje mi skrzydeł. Jest nieźle! Pamiętam, że teraz przed nami długi łagodny zjazd, przed rokiem sporo tu było błota, kombinowania, szukania suchej ścieżki po krzakach - teraz jest sucho i twardo, jedynie w jednym miejscu trochę wody i 3 metry płytkiego błota - te 3 metry wystarczyły, żebym bez trudu doszedł Ewelinę i Wojtka. Dalej trasa jest znowu łatwa - szybkie szutrówki, jednak nie można jej odmówić uroku - kilka skałek, widoczki na Kotlinę Kłodzką. Doskonale wiem, co mnie czeka dalej - podjazd pod wyciągiem po trawie do Schroniska Jagodna, ciężki podjazd. W ogóle przeraża mnie, w pozytywnym znaczeniu w zasadzie, jak bardzo pamiętam trasę z zeszłego roku. Niewiele miejsc do tej pory mnie zaskoczyło. Podjazd niestety z buta. Za schroniskiem znowu długie szutry. Inaczej niż przed rokiem, nie jedziemy zniszczonymi szutrówkami, ale utwardzonymi drogami z tłucznia - cywilizacja... Miejscami tłuczeń dopiero czeka na dogęszczenie i na tych odcinkach lepiej nie tracić przyczepności, bo źle by się to skończyło. Od jakiegoś czasu wiozę na kole mix Nora Sport i dopiero Arek Suś uświadamia mnie, że to ja powinienem wieść się na kole, albo ich po prostu zerwać, bo konkurują bezpośrednio z Eweliną i Wojtkiem. No to zerwałem, a że Duńczycy zdecydowanie słabiej zjeżdżali, to na ostatnim zjeździe do bufetu zrobiłem przewagę. Bufet numer dwa. Ponownie profesjonalna obsługa od ekipy Gomoli - Ci ludzi są niesamowici, uzupełniają bidony, wpychają owoce do kieszeni i jeszcze poklepują po tyłku życząc powodzenia;)

Za bufetem ostry zjazd asfaltem i zjazd w teren - krótki, ale całkiem miodny zjazd wąską ścieżką wśród wysokich traw i krzaków. W jednym miejscu wyniosło mnie na koleinie i niewiele brakowało do drzewa;) Adrenalina skoczyła. Po chwili znowu szutry, znowu w otwartym terenie. Na tym odcinku w zeszłym roku mieliśmy z Pawłem jedyną podczas całych zawodów awarię. Szutrowy podjazd nieco się dłuży, ale jadę w towarzystwie Eweliny i Wojtka i tempo jest dobre. Powoli jednak zaczynam odczuwać już dzisiejszy dystans, a przede wszystkim temperaturę. W pewnym momencie Ewelina łapie laczka i zostaję sam - Sebastian z Bydzi zatrzymuje się i pomaga. Po szybkich szutrowych zjazdach i kilku hopkach w końcu docieram do granicy polsko-czeskiej, ostry zjazd asfaltem, co chwilę tasuję się z zielonymi (Mariusz i Piotr), kilka hopek po łąkach i w końcu dojeżdżam do ostrego zjazdu pod wyciągiem do ostatniego już bufetu. Nigdy nie lubiłem takich zjazdów - duża prędkość, nic nie widać w trawie, nic ciekawego nie wnosi, takie bezsensowne wytracanie energii potencjalnej - tym razem jednak podobało mi się;) Bufet szybko jakoś, ale chętnie zatrzymuję się, uzupełniam płyny, cukier, wcinam owoce.

Do mety zostało ok. 20 km. Mniej niż połowa to podjazd i na koniec długie łatwe zjazdy z jednym tylko, acz arcyciekawym odcinkiem przy bunkrach. Jedziemy z zielonymi, mijamy kolej. Nie wiem dlaczego, ale kojarzyłem, że ten podjazd robimy po asfalcie i bardzo się zdziwiłem, kiedy odbiliśmy na ostry szlak w teren. Mocny podjazd, momentami trochę korzeni, do tego mam wrażenie, że powietrze stoi, nie ma czym oddychać. Obawiam się, że to początek problemów. Nieco luzuję tempo, ale mimo to muszę kawałek iść. Szlak jest bardzo fajny, kamienie, korzenie i trochę mi szkoda odpuszczać, ale nie chcę się już do końca wypompować. Na kolejnym stromym odcinku czuję zbliżające się kurcze w dwugłowym - odpuszczam. Zagrzałem się na 100% i nawet bardzo powolny spacer męczy mnie. Mija mnie Paweł, mocno dopinguje, ale jedyne co czuję, to zwyczajna bezradność. Fragment w trawie znowu mocno daje mi popalić - ostre słońce nie poprawia mojego samopoczucia. Piję, jem, ale to już za późno, trzeba się jakoś do mety doczłapać.. Paweł systematycznie się oddala, mijają mnie kolejni zawodnicy, mijam kilka bunkrów. Jestem znowu w lesie, pieszo wyprzedza mnie Piotrek z Centrum Rowerowego Olsztyn - również ma kryzys, ale jemu chyba jeszcze nie siadła głowa. Mnie kompletnie opuściła werwa, chęć ścigania się, marzę tylko o zimnym piwie.. siadam na trawie pod drzewem.. Paweł mija mnie drugi raz - po drodze pomylił trasę. Tym razem ruszam za nim, jednak szybko mi ucieka. Dogania mnie również Jarek, staram się trzymać tempo, ale bezskutecznie. Na szczęście zbliżam się do końca podjazdu, odcinek po płaskim, ale są korzenie, kamienie - odżywam. To wszystko siedzi w głowie jak się okazuje (po raz kolejny!). W końcu zaczynam kapitalny zjazd obok bunkra - techniczny odcinek najeżony korzeniami, są też dwa uskoki, na jednym z nich, po odsłoniętym fundamencie bunkra z wystającym zbrojeniem stalowym, odpuszczam. Nie czuję się pewnie, za duże zmęczenie. Resztę jednak robię i to z dużą przyjemnością:) Ostatni szutrowy podjazd i szybkie zjazdy aż do Kralik. Przed wyjazdem na główną drogę do Kralik łapię się na kurtynę wodną od miejscowego gospodarza - dlaczego nie było takich atrakcji na trasie?! :) Ostatnie 2 km asfaltem w słabym tempie i wpadam na metę.

Wrażenia? Pokonał mnie upał, a może za mocno pojechałem pierwszą połowę? Na trasie wypiłem ok. 6 litrów izotonika i wody, zjadłem 7 żeli, masę owoców świeżych i suszonych. Mimo to dopadł mnie kryzys. Strata do Pawła i Jarka znaczna, będzie co odrabiać, ale wyścig przed nami jeszcze cztery etapy, wiele kilometrów po górach. Trasa oczywiście bardzo szybka, odcinki po szutrach na pozór nudne, ale nie brakowało ciekawych odcinków, singli i miodnych zjazdów. Najważniejsze jednak, to dobrze się zregenerować.

Wieczorem zrywa się deszcz, przychodzi burza - powietrze się oczyści, jest szansa na "moje" warunki, oczywiście wszyscy mnie znienawidzili widząc, że cieszę się na niepogodę:)

106 Open / 53 M2
/2536608


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1

Sudety MTB Challenge - prolog - Błędne Skały

Niedziela, 28 lipca 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst24.63/20.00km w01:18h avg18.95kmh vmax72.00kmh HR 161/202

Na rozgrzewkę ruszamy z Pawłem na jakąś godzinę przed startem. Kolejność startu prologu nie jest niestety dla mnie korzystna - Paweł startuje 30 sekund za mną, a więc tym razem robię za króliczka.. Plan jest prosty - zrobić choćby symboliczną przewagę nad chłopakami. Niestety temperatura całty czas rośnie, tuż przed startem osiąga jakieś 36*... Przede mną startują Ola, Marcin i bezpośrednio poprzedzający mnie Sławek - doborowe towarzystwo:) W ogóle sporo znajomych przed startem, fajnie:) Trasa prologu jest identyczna jak przed rokiem - to da możliwość oceny jaki postęp zrobiłem. Oczywiście warunki na trasie są inne, ale zasadniczo na mecie będę miał mnie więcej ogląda gdzie jestem.

Ruszam mocno, wjazd w teren, tętno szybko osiąga jakieś 180u/min, odbicie w prawo mocno pod górę. Jest sucho, w zeszłym roku było tu dosyć ślisko, teraz pyli. Widzę Sławka, ale podjazd jest bardzo mocny i nawet te kilkadziesiąt metrów różnica oznacza sporą różnicę w czasie. Jadę za Sławkiem długo, na łące za wieżą mijam Olę, a Marcina mam już w zasięgu wzroku. Trochę mnie przytyka, ale mimo to tempo dobre i jedzie mi się wyjątkowo dobrze. Czuję na plecach oddech Pawła. Na Urwisko Beaty krótkie podejście, nawet nie próbowałem podjeżdżać końcówki, chociaż wiem, że jest do zrobienia w korbach. Mijam Marcina. Krótki techniczny odcinek po korzeniach i końcówka dość wymagającym trawersem. Zjazd do łąki i znowu w górę. Mija mnie dwóch zawodników, a ja czuję, że mam problem z tylnym zaciskiem - koło się przesunęło w hakach, ale póki co odpuszczam. Trzeba mocno kręcić. Na szczęście trasa jest zacieniona. W końcu po mocniejszym odcinku i lekkim wypłaszczeniu zatrzymuję się i poprawiam tylne koło. Nie tracę dużo, jakieś 20 sekund - Pawła nie widać, uff... jeszcze przed podjazdem w rynnie wyprzedza mnie Duńczyk w pomarańczowym stroju i swym spojrzeniem wyraźnie rzuca mi wyzwanie;) Nawierzchnia w rynnie wyjątkowo dziś jest sucha, luźny żwir wymaga pracy całym ciałem - przed rokiem na tym odcinku było wyraźnie łatwiej. Duńczyk trochę mi odjeżdża. Fajny odcinek po sporych kamieniach i wyjazd na asfalt. Do mety zostało niewiele - jakieś półtora kilometra po asfalcie. Czuję nieco rezerwy i cały odcinek jadę mocno, większość dystansu w korbach. Jakieś 100 metrów przed metą wyprzedzam Duńczyka, tętno skacze do ponad 200, lekko odpuszczam i na metę wpadam jednak jako drugi.

Na mecie długo nie mogę dojść do siebie, nieziemski wysiłek i piekielny upał, do tego przegrzany powerade, to nie jest to co lubię. Na metę wpadają kolejno Sławek, Paweł, Marcin i Ola. Rzut okiem na Garmina - czas o ok. 4 minuty lepszy niż przed rokiem, nieźle. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem zadowolony! Powrót częściowo asfaltami, częściowo kamienistym szlakiem - te tereny są świetne, już nie mogę się doczekać jutrzejszego etapu, a szczególnie środowego etapu do Złotego Stoku:)

94 Open/52 M2
/2536608


Kategoria 000-050, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, xt1

Sudety MTB Challenge - etap V - Kudowa Zdrój

Piątek, 27 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst80.70/55.00km w06:01h avg13.41kmh vmax59.60kmh HR 134/161

Przed nami ostatni etap do Kudowy Zdrój. Prognozy mówią o wysokich temperaturach, co nie wróży nic dobrego. Po pysznym śniadanku u Huberta czas się szykować do startu. Dojazd na śniadanie rowerem i już wiem, że siedzieć będzie mi dzisiaj ciężko.

Ruszamy. Początek - podjazd asfaltem, czuję się bardzo słabo i jadę powoli. Po wjechaniu w las jest lepiej, ale nadal tempo jest słabe. Docieramy do końcówki podjazdu i są pierwsze zjazdy - krótki odcinek techniczny i dalej już szybko, bez większych problemów. Mam nadzieję, że na podjazdach będzie już dobrze. Przejeżdżamy przez Głuszycę i Grzmiącą. Podjazd pod Gomolnikiem Małym - robi się już bardzo gorąco. Dolina, którą podjeżdżamy znajduje się w cieniu wietrznym, nie ma zupełnie wymiany powietrza, a ja dosłownie umieram. Paweł nie jest zadowolony, ale cierpliwie czeka na mnie. Jedziemy w stronę Schroniska Andrzejówka znanego z maratonu w Wałbrzychu, jednak tym razem trasa prowadzi inaczej - zamiast świetnego singla przez Jeleniec i wymagającego zjazdu, mamy nudne szutrówki. Dojeżdżamy do bufetu - zdążyłem już prawie zupełnie opróżnić bukłak. Temperatura cały czas rośnie, czuję się naprawdę kiepsko. Zawsze źle znosiłem upały, ale dzisiaj jest wyjątkowo ciężko.

Za bufetem kierujemy się szutrówkami w kierunku granicy - przed nami szlak graniczny. Na początek ostre podejście, trochę w siodle i pierwszy ostry zjazd. Jest bardzo stromo, ale twardo, jednak w połowie zjazdu wpadłem w koleinę z luźniejszym gruntem i straciłem przyczepność w tylnym kole. Na ratunek wybrałem kontrolowaną glebę. Prędkość była niska, jakieś 8kmh, ale ciężko mi było się zatrzymać, rower zsuwał się w dół. Paweł zresztą miał podobny problem. To moja pierwsza gleba podczas całego wyścigu. Przed nami kolejny podjazd i znów ostro w dół, mijamy Venę w Jeepie i mamy przed sobą ściankę do podejścia. Dalej jest już łagodniej - szybki zjazd wąską ścieżką. Na owym zjeździe przy ścieżce leży zawodnik, dwóch innych stoi przy nim - zatrzymuję się i pytam czy mogę jakoś pomóc, każą jechać. Mam nadzieję, że to nie było nic poważnego. Jedziemy dalej aż w końcu odbijamy z trasy znanej z wałbrzyskiego maratonu i jedziemy szlakiem granicznym. Początek to szybkie szutrówki. Po minięciu Przełęczy pod Czarnochem trasa robi się ciekawsza - jedziemy wąskim singlem charakterystycznym dla szlaku granicznego. Jest sporo korzeni i mimo, że szlak jest szybki, to daje w kość, cały czas telepie na dziurach i korzeniach. W końcu dojeżdżamy do podjazdu po trawie na skraju lasu i tutaj wyprzedzamy kilka osób, dalej dochodzimy kolejne, m.in. Janusza. Na zjazdach Janusz puszcza nas przodem, twierdząc, że lepiej zjeżdżamy - miło z jego strony. Kolejne kilometry prowadzą generalnie w dół, jest krótki odcinek błotnisty, przejście przez rzeczkę i ostre podejście, dalej krótki odcinek skrajem lasu aż w końcu szybkie zjazdy po totalnie zniszczonej drodze do asfaltów. Tutaj jest naprawdę niebezpiecznie, głębokie koleiny pełne są bowiem kamieni, gałęzi i jestem przekonany, że gdyby wpaść w taką koleinę, to mogłoby się kiepsko skończyć. Asfalty i szybko jesteśmy na bufecie. Poimy się i zajadamy. Dojeżdżają kolejni zawodnicy. Przed nami kilkanaście kilometrów asfaltów. Proponuję wspólną jazdę, ale chłopaki ociągają się, więc ruszamy z Pawłem - najwyżej nas dojdą.

W Tłumaczowie odbijamy na Radków, przed nami krótki podjazd. Wjeżdżamy całkiem dobrze. Kilka kolejnych kilometrów to szybkie zjazdy asfaltami do Radkowa, na krótkich odcinkach bardzo kiepskiej jakości. W Radkowie jedziemy bulwarem wzdłuż linii Zalewu Radkowskiego - bardzo ładne miejsce, żal, że nie możemy się zatrzymać i schłodzić się w wodzie:) Dalej kilka kilometrów asfaltami, przekraczamy granicę. W jednym miejscu strzałka wskazuje, że musimy skręcić w prawo, jednak po odbiciu z asfaltu okazuje się, że strzałka kieruje w krzaki, nic tam nie ma - czyli kiepski żart z przestawieniem strzałki przez osoby trzecie. Jedziemy dalej, przez cały odcinek asfaltowy nie widzieliśmy przed sobą nikogo, wyprzedziła nas jedna para, którą minęliśmy na bufecie, kiedy czekali na usunięcie defektu w jednym z rowerów - byli wyraźnie mocniejsi. Przed Bozanovem odbijamy w lewo w stronę gór. Przed nami rozpościerają się wspaniałe widoki. Naprawdę jestem zachwycony - widok wydźwigniętych na kilkaset metrów bloków o prawie pionowych ścianach, porośniętych gęstym lasem, gdzieniegdzie odsłaniających się w formie ostańców, jest niesamowity. Można by się zatrzymać i podziwiać widoki godzinami.Po wjechaniu w ciemny gęsty las, tablice informacje uświadamiają nas, że wspinamy się na Piekło - wymowne;) Droga szybko robi się wymagająca, kamienista. Wyprzedza nas jeden zawodnik, ale odpuszczamy pogoń i schodzimy z rowerów.. Docieramy w końcu do granicy i lawirujemy bardzo ładnym szlakiem między ostańcami górnokredowych piaskowców, jakże charakterystycznych dla Gór Stołowych. Wyjeżdżamy z lasu, jedziemy krótki odcinek asfaltem, dalej szutrami, krótki, ale wyczerpujący podjazd po łące i szybkimi szutrami zjeżdżamy do ostatniego bufetu w Karłowie. Na zjazdach mamy okazję podziwiać wspaniałe skałki Szczelińca Małego - świetny widok. Na bufecie dochodzi do mnie, że to już prawie koniec naszej sudeckiej przygody. Ruszamy.

Kawałek prowadzi asfaltem i odbijamy w teren. Podjazd jest bardzo ciężki, więc kawałek podprowadzamy, dalej jedziemy dopingowani przez turystów. Dobijamy do asfaltu i jedziemy krótki odcinek drogą stu zakrętów. Skręcamy na niebieski szlak. Ten odcinek jest również wymagający, miejscami jest stromo, nie brakuje wody i błota, ale staramy się gonić zawodnika przed nami. Po drodze mamy pierwszy i ostatni nieprzyjemny kontakt z turystami - jedna z turystek rzuca jakieś złośliwe uwagi.. Przecinamy asfalt znany z prologu i kierujemy się do Kudowy dokładnie tą samą droga, którą jechaliśmy pięć dni wcześniej, z tym, że w odwrotnym kierunku. Na ostatnich kilometrach ścigamy się jeszcze z duetem Niemców, jednak w końcu nam uciekają, mijamy i zostawiamy w tyle jeszcze jedną parę. Jedyna różnica przebiegu trasy względem prologu to końcowe zjazdy do parku zdrojowego - zamiast stromym, ale do zjechania bez problemu zjazdem, jedziemy odcinek na przemian schodami i pionowymi ściankami, po zjechaniu których nie ma nawet miejsca na wyhamowanie przed kolejnym zakrętem. Trochę to dziwne, po 5 dniach ścigania się po górach, tutaj autor trasy zaserwował nam XC i to w najgorszym, bo nieco na siłę, wydaniu. Odpuszczamy, trochę głuupio byłoby się połamać 500m od mety. Trzy miejsca w sumie schodzimy. Wsiadamy na rowery i wjeżdżamy na metę. Świetne uczucie. To koniec!

Po przekroczeniu kreski odbieramy koszulki finisherów, Gustaw przynosi piwo i wymieniamy się wrażeniami z grupką finisherów odpoczywających na trawie przy mecie, m.in. Klosiu, Jarek, Romek i in. Podobnie jak koledzy, jestem szczęśliwy z dotarcia do mety. To była świetna przygoda i nie lada wyzwanie. Na spokojnie dochodzę w wniosków, że MTB Challenge jest wyścigiem zdecydowanie bardziej wymagającym niż MTB Trophy. Ilość etapów oraz ich długość ma na takie odczucia zasadniczy wpływ. Pomimo rozpowszechnionej opinii wyścig w Sudetach nie jest łatwy technicznie, śmiem nawet twierdzić, że jest trudniejszy. Jest również zdecydowanie ciekawszy - otwarta formuła etapów, międzynarodowa obsada, wspólne noclegi w szkołach oraz przeogromna ilość odwiedzonych po drodze ciekawych miejsc, kompletnie inny charakter kolejnych mijanych pasm górskich, prawdziwe bogactwo i różnorodność. Do tego wszystkie dochodzą takie smaczki, jak Twierdza Srebrna Góra, Wiadukt w tejże samej miejscowości, Droga Krzyżowa w Bardo, zjazd z Wielkiej i Małej Sowy, zjazd ze Śnieżnika - wszystkie te miejsca pozostaną dla mnie kultowe.

Odrębną sprawą jest wynik sportowy. Przez cały wyścig rywalizowaliśmy z duetem Gomoli i z rywalizacji tej wyszliśmy zwycięsko. Na trasie poszczególnych etapów tasowaliśmy się również z innymi zawodnikami. Nie mam jednak złudzeń, że źle się przygotowałem do 6 dni ścigania, z pewnością jest co poprawić w przyszłym roku. Na koniec chciałbym podziękować Pawłowi za wspaniałe wsparcie w chwilach słabości i cierpliwość oraz świetną atmosferę podczas całego wyścigu - dzięki!

Czas: 30:35:37
Miejsce 21 Team Open / 11 Team Man


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, W towarzystwie

Sudety MTB Challenge - etap IV - Walim

Czwartek, 26 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst74.10/68.00km w06:01h avg12.32kmh vmax63.90kmh HR 143/167

Etap 4 ze Złotego Stoku jedziemy do Walimia. Z pobieżnej analizy etapów przed startem, właśnie ten typowałem na najcięższy. Przeprawa przez Góry Bardzkie i Góry Sowie z pewnością lekka nie będzie, a jej zwieńczeniem bez wątpienia pozostanie zjazd z Wielkiej Sowy i, o czym należy pamiętać, zjazd z Małej Sowy. Mam do tych terenów wielki respekt, w końcu to tutaj jechałem mój pierwszy górski maraton i doskonale pamiętam, że lekko nie było.

Ruszamy z rynku w Złotym Stoku, pierwszych kilkanaście kilometrów prowadzi w stronę Kłodzka szutrówkami, jednak już od pierwszych metrów po rynku i dalej ulicami miasta mam problem problem z siedzeniem. Nie jest dobrze, przed nami długi etap. Męczę się przez kilka kilometrów, na szczęście droga nie jest wymagająca. Zaliczamy dwa podjazdy i szybkie zjazdy, w końcu asfaltem dojeżdżamy do trasy 46, którą przecinamy i wjeżdżamy w Góry Bardzkie. Poznałem te tereny podczas majowego pobytu w Złotym Stoku i wiem czego się spodziewać. Nie powinno być ciężko i tak faktycznie jest. Do Przełęczy Laszczowej jedziemy szerokimi szutrówkami, raz w górę, raz w dół, jednak z tendencją do podjeżdżania. Współpracujemy z innymi zawodnikami, więc tempo jest dobre, ale przez problemy na początku etapu, jesteśmy raczej z tyłu stawki. Zbliżamy się do Bardo i osławionej Drogi Krzyżowej. Poznałem ten zjazd w maju i wiem, że jest wymagający, ale jednocześnie daje frajdę. Jedziemy jednak innym szlakiem i jak się okazuje, czeka nas wspinaczka na Kalwarię. Jest spora grupka przed nami, m.in. Sławek. Po wyczerpującym podejściu zaczynamy techniczny zjazd. Początek po korzeniach i sporych kamieniach - tego odcinka nie znałem, jest świetny. Dalej znane mi telewizory, jednak trasa omija wąską rynnę wypełnioną głazami i jedziemy górą, po korzeniach. Tutaj wyprzedzam Sławka, który zarzuca rowerem na boki jak rajdówką i w kontrolowanych poślizgach pokonuje kolejne korzenie. Przed nami pozostał już tylko odcinek drogi Krzyżowej poprowadzony wąską dolinką. Zjazd jest o tyle niebezpieczny, że jest bardzo szybki, a jednocześnie tutaj jest zawsze ślisko, skały są wilgotne. Bawię się jak dziecko:) Po wyjechaniu na ulice Bardo mamy bufet.

Oczywiście chętnie korzystamy, ale szybko zbieramy się w drogę. Przed nami odcinek do Srebrnej Góry, który znam. Początek mocnym podjazdem, dalej jest trochę łąk, szutrówek, dwa podejścia wąskimi rynnami. Szlak prowadzi w drugiej części szutrówkami, na których towarzyszą nam świetne widoczki. Dojeżdżamy w końcu do Przełęczy Mikołajowskiej, dalej zaliczamy krótkie podejście na Wilczak (w maju z Magdą to podjechaliśmy) i zjazd do Przełęczy Wilczej. Niby łatwy, bo twardy i dużo kamieni nie ma, ale wymaga uwagi. Po minięciu przełęczy czeka nas znów wspinaczka. Jedziemy ze Sławkiem i Arturem z Gomoli i przez kolejne kilometry, aż do Srebrnej Góry współpracujemy, co przekłada się na dobre tempo. Docieramy szybko do wiaduktu (nie akweduktu) w Srebrnej Górze, przed którym mamy krótki, ale techniczny zjazd. Przed zjazdem z samego wiaduktu Sławek ostrzega nas, że jest bardzo trudny, to samo zresztą mówił wcześniej Artur. On to zjechał, my jednak odpuściliśmy, jak tylko zobaczyliśmy jak to wygląda. Bardzo stromo, luźna ziemia, do tego powalone drzewa po bokach - nie dla mnie. Mówiąc szczerze, to miałem problemy z zejściem;) Chwilę później jesteśmy już na bufecie pod Twierdzą Srebrna Góra.

Na bufecie są z nami koledzy z Gomoli, Sławek, ruszamy razem. Do Twierdzy jedziemy w cieniu naszych rywali i tak też zaliczamy przejazd wąskim singlem po wałach obronnych. Kapitalne miejsce, ale jednocześnie niebezpieczne. Szybko jednak wyjeżdżamy z powrotem na szerokie szutry. Przed nami Góry Sowie. Podstawowa znajomość geologii Sudetów podpowiada mi, że ten odcinek może być najbardziej wymagającym z całego wyścigu. Wskazuje na to również profil trasy - niby interwał z krótkimi podjazdami i ostrymi zjazdami, ale tendencja ciągle pod górę aż do Wielkie Sowy. Tak też jest w rzeczywistości. Czerwony szlak prowadzi nas przez kolejne grzbiety i przełęcze, towarzyszą nam super widoki na góry i rozległe doliny. Jedziemy na przemian wąskimi ścieżkami i szerszymi drogami, nie brakuje kamieni, ale podstawową atrakcją są korzenie i wszędobylski, połyskujący w świetle promieni słoneczncych muskowit. Mijamy kilka ciekawych zjazdów i docieramy w końcu do stromego podejścia. Wydra próbuje podjechać, i wszyscy obecni przy tym go dopingujemy, ale prawda jest brutalna - podjazd jest bardzo ciężki. Kolejny długi i ciężki podjazd prowadzi na szczyt Kalenicy - tutaj również Artur atakuje, a my z Pawłem butujemy. W końcu zjeżdżamy niełatwym, ale świetnym, podobnie jak większość zjazdów dzisiaj, do Przełęczy Jugowskiej. Bufet!

Uzupełniamy paliwo i ruszamy na Wielką Sowę przez Kozią Równie. Od pewnego momentu podjazdu, na którym nie brakuje wspaniałych widoków na okolicę, jedziemy ze Sławkiem i Kłosiem. Odcinek po grzbiecie góry sprawia mi osobiście bardzo dużo radochy, są spore kamienie i duże skałki obok, co niejako spełnia moje poczucie estetyki, dzięki czemu ogarnia mnie towarzyszący mi praktycznie bez przerwy entuzjazm i poczucie, że robię coś świetnego.

Po zjeździe na Przełęcz Kozie Siodło zaczynamy właściwą wspinaczkę na Wielką Sowę. Nawierzchnia to w przeważającej części luźne kamienie. Są odcinki, na których trzeba walczyć o utrzymanie w siodle nie ze względu na nachylenie, ale na luźne podłoże właśnie. W końcu jednak docieramy na szczyt, mijamy wieżę widokową i zaczynamy osławiony zjazdy po telewizorach. Po maratonie w 2010 roku zjazd z Wielkiej Sowy był dla mnie synonimem walki o przetrwanie i miałem sporą chęć sprawdzić się i tym razem. Jestem jednak rozczarowany - wybudowane od tamtego czasu betonowe przepusty sprawiły, że spływająca z góry woda nie wymywa już drobniejszego gruntu i kamienie nie sa luźne, a i ich wielkość nie robi już wrażenia. Zawiodłem się. Przed bufetem Artur wspominał, że do mety w Walimiu nie jedziemy technicznymi zjazdami z Małej Sowy, a bokami asfaltem - po zjeździe z Wielkiej Sowy czuję niedosyt i mam nadzieje, że te "plotki" się nie potwierdzą. Krótki podjazd, na którym niestety Sławek i Mariusz nam uciekają i zjeżdżamy z Małej Sowy - jednak szlakiem:) Zjazdy są wymagające, miejscami nawet bardzo wymagające, nadgarstki dostają solidną porcję uderzeń, trzeba pracować cały ciałem - ale o to właśnie chodzi, czysta przyjemność! Ostatni kilometr - dwa asfaltami, szybko dochodzimy Sławka, Mariusz został na szlaku.

Kultowe Góry Sowie nie zawiodły. Prawdziwie górskie ściganie za nami. Szkoda słabego początku, ale najważniejsze, że jesteśmy na mecie. Przed jutrzejszym etapem jestem jednak pełen obaw, czy zdołam usiedzieć kolejne 5-6 godzin w siodle? Obiad i śniadanie następnego dnia jemy w zajeździe u Huberta w Walimiu. Na kolację wybraliśmy się do Głuszycy - Jarek reklamował z entuzjazmem knajpę Oberża PRL - niestety była zamknięta, więc wylądowaliśmy w Starej Piekarni, pod którą stał już Nissan Navara Grześka;)


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, W towarzystwie, MTB Challenge

Sudety MTB Challenge - etap III - Złoty Stok

Środa, 25 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst62.40/55.00km w06:10h avg10.12kmh vmax51.30kmh HR 143/174

Po dwóch etapach i ponad 12 godzinach w siodle dosyć wyraźnie czuję zmęczenie, szczególnie, że nie wyspałem się tak, jakbym chciał. Na szczęście trzeci etap do Złotego Stoku jest najkrótszy i zapowiada się, że będziemy na mecie wcześniej. Jeszcze wczoraj wieczorem autor trasy ostrzegał, że trzeci etap jest najcięższy i trzeba się przygotować. Mam wrażenie, że to tylko takie gadanie..

Ruszamy ze Stronia Śląskiego, po zrobieniu krótkiej rundy honorowej przez miasto kierujemy się w stronę granicy. Od samego początku nie czuję się dobrze. Jadę wręcz fatalnie, boli mnie tyłek i nie czuję mocy w nogach. Po wjechaniu do lasu nawierzchnia zmienia się na żwirek, kamienie, jest jeszcze gorzej. Pierwszy podjazd jest długi i naprawdę mocno walczę, żeby nie stracić dużo. Po wjechaniu na asfalt z kolegami z Gomoli odzyskuję nieco wigor. Nagle zbaczamy z drogi mocno pod górę - podejście jest ciężkie, dobrze jest mieć lekki rower;) Okazuje się, że cały ten odcinek nie do podjechania był warty grzechu, po zdobyciu Czernicy przed nami świetny singielek z masą korzeni, borówek i wszystkiego, co najlepsze w tych okolicach, włącznie z widoczkami. Po minięciu kolejnego grzbietu wznoszącego się na ponad 1000m nad poziom morza zaczynamy bardzo techniczny zjazd. W jednym miejscu sam GG stoi i ostrzega przed skazanymi na porażkę próbami pokonania powalonego drzewa. Cały odcinek wymaga maksymalnego skupienia i techniki. Mi niestety w sprawdzeniu swoich umiejętności przeszkadza zawodniczka z Litwy, które po wielokrotnych prośbach z mojej strony i kilka glebach z własnej winy, nie przepuściła mnie.. Zjazd na asfalt, i za chwilę kolejny świetny, jednak łatwiejszy i szybszy zjazd. Na końcu wjeżdżamy na szutry i jedziemy do pierwszego bufetu, zlokalizowanego wcześniej niż pierwotnie planowano. Jak się dowiedzieliśmy od obsługi (jak zwykle kapitalnej), skala trudności etapu sprawiła, że na Przełęczy Gierałtowskiej będzie dodatkowy bufet, kolejne dwa na Przełęczy Lądeckiej i po zjeździe z Borówkowej, a przed Jawornikiem.

Za bufetem jedziemy ze Sławkiem szutrówkami. W końcu jednak odbijamy z szerokiej drogi i zaczynamy podróż szlakiem granicznym. Początek to wspinaczka na Przełęcz Trzech Granic i dalej na Smrek. Szlak jest wąski i wyboisty, ale płaski. W jednej z nielicznych kałuż pełnych błota Paweł wywinął przysłowiowego orła, szkoda, że nie mam kamerki na kasku;) Pośmialiśmy się, ale faktem jest, że moje tempo nie było za mocne, jechałem słabo. Dopiero po kilku kolejnych minutach, po minięciu krótkiego podejścia na skałki, odzyskałem wigor. Dalsze kilometry do bufetu na Przełęczy Gierałtowskiej mogę opisać krótko: było kapitalnie! 100% MTB, ostre podjazdy, miejscami podejścia, świetne wąskie i kręte zjazdy, masa korzeni, borówek, kamieni, świetne widoczki, czysta przyjemność. Kilka miejsca wymagało wzmożonej ostrożności, w jednym z nich Paweł zawstydził mnie zjeżdżając swobodnie odcinek, przed którym zszedłem z roweru. Były też niezwykle urokliwe skałki, naprawdę pięknie!

Na bufecie większość ludzi jest zachwycona, ale trzeba uczciwie przyznać, lekko nie jest. Średnia prędkość pokonywania szlaku granicznego oscyluje w granicach 9-10kmh! Ruszamy dalej! Kolejne bufet na Przełęczy Lądeckiej, za 9km. Szlak nieco zmienił charakter. Początek jest łatwy, ale szybko wjeżdżamy w dzikie odcinki, masa powalonych drzew, gałęzie, do tego strome podjazdy i jak zwykle świetne zjazdy. Jest sporo kamieni. Jedziemy z Pawłem nieźle, a co najważniejsze, mamy z tej jazdy masę frajdy. W około połowie odcinka dochodzimy na podejściu dwóch gości, jak się okazało chwilę później, jednym z nich był Mariusz. Jedziemy kawałek razem, ale w końcu odjeżdżamy. W końcu wyjeżdżamy z ciemnego lasu, krótki odcinek po łąkach i wyjeżdżamy na asfalt, gdzie zlokalizowany jest trzeci bufet. Odcinek od poprzedniego bufetu o długości około 9km jechaliśmy ponad godzinę!

Po kilku chwilach zajadania się owocami i popijania powerade czas ruszać. W międzyczasie lekko zachmurzyło się - wygląda na to, że na Borówkowej będzie mokro. Na szczęście Grzesiek odpuścił nam znienawidzony chyba przez wszystkich podjazd po trawie i na właściwą Przełęcz Lądecką wjeżdżamy asfaltem, dalej jedziemy znanym dobrze podjazdem na Borówkową Górę. Pamiętam, jak zaledwie dwa i pół miesiąca temu, przy okazji maratonu w Złotym Stoku, męczyłem się pchając rower po tym szlaku. Dzisiaj było inaczej, odnalazłem w sobie rezerwy i cały podjazd pojechałem mocno. Paweł nieco zwolnił, co w połączeniu z wyczerpaniem się jego zapasów jedzenia było niejako bodźcem do podjęcia działania w postaci dzielenia się żelami. Dopiero trzeciego dnia zaczęliśmy jechać jak partnerzy;) Podjazd minął szybko i w końcu dotarliśmy do wieży, za którą czekał na nas świetny, chociaż mocno przereklamowany w kontekscie tego, co dzisiaj już przejechaliśmy, zjazd. Odcinki po korzeniach pokonuję z uśmiechem na twarzy, który towarzyszy mi również podczas lawirowania między wielkimi głazami w dwóch miejscach. Całość bez schodzenia, tylko jednak podpórka, w dodatku w banalnym miejscu. Jest nieźle, trochę się podbudowałem. Po zjeździe, na Przełęczy Różaniec jest ostatni bufet, z którego po wspólnie podjętej decyzji, nie korzystamy. Chcemy z Pawłem możliwie najwięcej odrobić, bo nie da się ukryć, że na pierwszych kilometrach straciliśmy sporo przez moją słabą dyspozycję.

Zaczynamy, znany świetnie wszystkim, podjazd na Przełęcz Jawornicką. Podjazd jest krótki, ale stromy, a momentami bardzo stromy. Na majowym maratonie w tym miejscu dosłownie umierałem. Dzisiaj prawie całośc wjechałem, odpuściłem tylko w miejscu o największym nastromieniu. Zmęczenie trzeciego dnia jednak daje się we znaki. Niespodziewanie trasa odbija w prawo przed samym końcem podjazdu i wiedzie nas nowymi dla mnie ścieżkami. Spodziewaliśmy się szybkich zjazdów szutrówkami do Złotego Stoku, jak to ma miejsce zazwyczaj. W zamian dostaliśmy kawał ciężkiego MTB. Ostre podjazdy do tego sporo kamieni na odcinkach płaskich i świetne zjazdy, mocno techniczne. Dwa miejsca dla mnie zupełnie poza zasięgiem, a w zasadzie zjazd z nich to dla mnie abstrakcja. Niemniej świetnie się bawiłem na końcówce, jak widać okolice Złotego Stoku, pomimo opinii łatwych i przyjemnych, mają olbrzymi potencjał do ułożenia bardzo trudnej trasy. Na tym krótkim odcinku wyprzedzamy najpierw dwie osoby, a po chwili kolejne dwie - parę Czechów na fullach. Było jasne, że ci ostatni szybko nas wyprzedzą na zjazdach i tak też zrobili na dosłownie ostatnich technicznych metrach zjazdów. Ostatnie dwa kilometry szutrami i asfaltem do rynku w Złotym Stoku.

Ufff meta! Jestem totalnie zaskoczony. Nie spodziewałem się, że etap do Złotego Stoku będzie tak trudny, a jednocześnie da mi tyle frajdy. Było wszystko, co w jeździe rowerem po górach najlepsze. Bawiłem się kapitalnie i pomimo skrajnie różnych wrażeniach po etapie wśród zawodników, jestem w 100% za taką ideą wytyczania trasy. Gdyby zebrać szlak graniczny, Borówkową, odcinek z Przełęczy Jawornickiej do Złotego Stoku, mielibyśmy chyba najciekawszy po Karpaczu maraton w Polsce (choć mogę się mylić, wielu tras jeszcze nie jechałem!), a po takim maratonie ludzie mówiliby o kultowym borówkowym szlaku granicznym, a nie o Borówkowej Górze, która byłaby zaledwie kropką nad i. Grzegorz, wielkie wielki dzięki! Świetnie się bawiłem! Entuzjazm na mecie udzielał się wielu zawodnikom, wśród nich nie mogło zabraknąć Jarka, który bawił się tak dobrze, że do mety dojechał z urwaną szprychą w kole i pękniętym wózkiem przerzutki;) Na szczęście Czesi sprostali zadaniu i rower był gotowy do następnego etapu.

Złoty Stok poza, jak się dzisiaj okazało, świetnymi trasami MTB, oferuje również genialną knajpę, którą odwiedzamy przy każdej okazji. Zjedliśmy po olbrzymim obiedzie, a na kolację porcję makaronu, osobiście dołożyłem do tego szarlotkę z lodami:) To był świetny dzień!


Kategoria W towarzystwie, Mbike, Imprezy / Wyścigi, Góry, 050-100, MTB Challenge

Sudety MTB Challenge - etap II - Stronie Śląskie

Wtorek, 24 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst82.00/65.00km w05:48h avg14.14kmh vmax73.90kmh HR 144/180

Drugi etap ze startem w Kralikach zapowiada się lekko i przyjemnie, przed nami tylko długa wspinaczka na Śnieżnik i dalej szutry znane z maratonu w Stroniu Śląskim i Międzygórzu (które znam tylko z opowieści, bo osobiście nie miałem jeszcze okazji jeździć w tych rejonach), banał;)

Startujemy z rynku w Kralikach, pierwsze kilometry asfaltami, tempo nie jest mocne. Pierwsze podjazdy na łące rozciągają grupę. Właściwie do 8km jedziemy po lekkim terenie, ale mocne tempo i słońce robią swoje, kolejne osoby nam uciekają. Po pierwszych zjazdach zaczynamy mocny podjazd, początkowo asfaltami, później odbijamy w szutrówkę. Ciekawostką jest, że przejeżdżaliśmy bardzo blisko Trójmorskiego Wierchu, będącego punktem styku zlewisk trzech mórz: Bałtyckiego, Czarnego i Północnego. Zaczynają się zjazdy, te szybkie, których nie lubię.. momentalnie tracę pozycje wypracowane na podjeździe, jest tylko krótki odcinek z błotem i kamieniami, który dobrze wykorzystuję i odrabiam straty. Wyjeżdżamy na łąki, trasa prowadzi brukowaną drogą, która przechodzi w asfalt, na którym rozwijam prędkość 74km/h - nieźle;)

Z profilu jasno wynika, że przed nami jest podjazd na Śnieżnik, ponad 11 km wspinaczki. Początek asfaltami. Rozgrzaliśmy się z Gustawem i na tym odcinku mamy dobre tempo, co owocuje masowym wyprzedzaniem. Mijamy Jodłów i kierujemy się do lasu - dobrze, bo jest naprawdę bardzo ciepło i jazda dłużej na słońcu może się źle skończyć. Przy schronisku Ostoja jest bufet - powerade, pomarańcze i jedziemy dalej. Nie znam podjazdu na Śnieżnik, wiele o niz słyszałem, ale nie miałem okazji go pokonać. Pierwsze kilometry prowadzą szutrówkami. Nachylenie drogi pozwala jechać ze środka, momentami tylko jest stromiej i trzeba się ratować młynkiem. Przy skrzyżowaniu, które poznaję z filmów Remika odbijmy w prawo, szlak robi się bardziej wymagający, pojawiają się kamienie, a nachylenie ścieżki rośnie. Przejeżdżamy pod Małym Śnieżnikiem, mijamy Halę Śnieżnicką. Lekkie zjazdy wśród głazów prowadzą nas do schroniska. Miejsce kultowe dla maratończyków - w końcu tu jestem:) Za schroniskiem odbijamy w lewo na nie mniej słynny zjazd. Przed startem dzisiejszego etapu sporo zostało powiedziane o tym zjeździe, że lepiej miejscami zejść, że są objazdy bokiem najgorszych miejsc. Początek jest faktycznie mocny, jest stromo, sporo korzeni i kamieni. Później jest tylko lepiej, kamienie są większe, a korzenie ułożone pod jeszcze mniej korzystnym kątem. Na całym zjeździe dopingują nas mocno turyści liczni na szlaku. Takiego dopingu jeszcze nie przeżyłem. Zjazd faktycznie miejscami jest bardzo ciężki, kilka razy muszę zejść z roweru, ale wiem, że nie mam dobrej formy jeśli chodzi o techniczne zjazdy, sporo osób mnie wyprzedza, ręce szybko odmawiają posłuszeństwa, nawet Gustaw jest zaskoczony, bo szybko mi ucieka i musi czekać.. Po sekcji technicznej zaczynają się szybkie zjazdy szutrówkami. Po zjechaniu do potoku Wilczka jesteśmy za kolegami z Gomoli, którzy wyraźnie lepiej zjeżdżają. Przed nami podjazd na Przełęcz Śnieżnicką do drugiego dzisiaj bufetu. Podjazd jest o tyle ciężki, że jedziemy w pełnym słońcu, a jednocześnie jesteśmy w wąskiej dolinie osłonięci wysokimi stokami od wiatru. Przed dojechaniem do bufetu dosłownie umieram..

Udało się, jest bufet. Mówię Pawłowi, że muszę odpocząć. Smarujemy u Czechów napędy, uzupełnia płyny, ja dodatkowo reguluję pozycję klamek moich Avidów, którą obwiniam (niesłusznie zresztą) o ból dłoni na zjazdach. Po prostu za mocno jest zaciskam i zmiana pozycji nic nie zmieni;) Za bufetem mamy kolejne szybkie zjazdy, w tym fragment po bruku, to boli;) Mija nas m.in. Romek, jego tempo na zjeździe jest imponujące! Przejeżdżamy pod Jaskinią Nieźwiedzią - muszę tu kiedyś przyjechać turystycznie, bo atrakcji po drodze jest wiele! Dojeżdżamy szybkimi szutrami raz w górę, raz w dół do mocnego podejścia. Odcinek podobno znany jest z maratonu w Stroniu Śląskim - sporo słyszałem o odcinku granicznym z tego maratonu i wszystko wskazuje na to, że właśnie w tym momencie zaczynamy ten odcinek. Lekko nie będzie. Po podejściu po kamieniach i błocie jedziemy wąskim singlem wśród korzeni i borówek. Jest pięknie. Kilka kolejnych kilometrów to czysta zabawa i czerpanie ogromnej przyjemności z jazdy wąską ścieżką. Wyraźnie odżywam, bo ostatnie kilometry Paweł mnie ciągnął na kole. Jest kilka odcinków błotnistych i one dają obraz tego, co działo się na maratonie dwa tygodnie temu, kiedy wody w górach było zdecydowanie więcej - musiało być podobnie jak na etapie na Wielką Raczę w czerwcu. Zjeżdżamy w końcu ze szlaku granicznego, co wyraźnie cieszy Pawła, szutrowe zjazdy, krótki podjazd i jesteśmy na ostatnim bufecie.

Przed nami ostatni mocny podjazd, kawałek po równym, zjazdy i jeszcze jeden krótki podjazd. Końcówka to zjazdy asfaltami i szutrówkami, tak przynajmniej wynikało z tego, co mówił przed startem Jarek. Pierwszym podjazd jest naprawdę ciężki. Początek jedziemy mocno, ale nawierzchnia się psuje, w końcu jedziemy po ubitych kamieniach, co mocno odczuwa kręgosłup, plecy i tyłek. Odpuszczamy. Ten podjazd wyjątkowo premiuje 29-ery. Do szczytu docieramy z kolegami z Gomoli, jednak uciekamy im na kolejnych płaskich kilometrach poprowadzonych drogami asfaltowymi. Kilometry połykamy szybko, zgodnie współpracując z dwójką zawodników. Dochodzimy kolejne osoby. Po pokonaniu krótkiego podjazdu odbijamy w lewo na wąską ścieżkę prowadzącą stromo w dół. Zaliczamy świetny zjazd, jest wszystko, korzenie, błoto, luźne kamienie i wielkie głazy, miodzio! Kończymy zjazd na szutrówce i ponownie pniemy się w górę. Podjazd nie jest długi, ale jego nachylenie sprawia, że porządnie nas wymęczył, szczególnie, że mamy już w nogach blisko 70km. Wyprzedzamy przed szczytem dwóch Litwinów, z którymi mamy nadzieję nawiązać walkę w klasyfikacji generalnej. Po pokonaniu ostatnich metrów pod górę jesteśmy z Pawłem zadowoleni ze wspólnej pracy i gratulujemy sobie, przecież do mety pozostały już tylko asfaltowe zjazdy.

Mocno się zdziwiłem, kiedy bardzo szybko z asfaltu zboczyliśmy na zniszczoną szutrówkę, by po chwili mknąć kamienistą drogą. Momentalnie dłonie odmawiają posłuszeństwa.. Wyjeżdżamy z lasu i prujemy po łąkach. Tutaj niestety mijają nas Litwini. Dojeżdżamy w końcu do asfaltu i dokręcamy do mety w Stroniu Śląskim. Szkoda, wielka szkoda tej końcówka, bo stosunkowo dobrze przejechana końcówka na podjazdach została popsuta na prostych zjazdach. Inna sprawa, że faktyczny przebieg trasy nie pokrywał się z wyrysowanym w roadbooku i na mapie przed etapem. Wybaczam jednak te niedogodności, w końcu chodzi o jazdę po górach, a nie po asfaltach, a to, że jestem slaby na prostych zjazdach to tylko i wyłącznie moja wina.

Zakwaterowanie w szkole w Stroniu na sali sportowej, wszyscy razem. Świetna atmosfera. Wrażenie robi również bikepark, w którym zgromadzonych jest prawie 200 rowerów. Miasteczko zawodów tętni życiem do późnych godzin. Stronie Śląskie zapamiętam również z bardzooo obfitego obiadu za śmieszne pieniądze.


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, W towarzystwie