Wpisy archiwalne w kategorii

Imprezy / Wyścigi

Dystans całkowity:6493.48 km (w terenie 5327.10 km; 82.04%)
Czas w ruchu:391:45
Średnia prędkość:16.38 km/h
Maksymalna prędkość:73.90 km/h
Suma podjazdów:51774 m
Maks. tętno maksymalne:205 (103 %)
Maks. tętno średnie:181 (90 %)
Suma kalorii:119128 kcal
Liczba aktywności:104
Średnio na aktywność:63.66 km i 3h 50m
Więcej statystyk

Merida Mazovia MTB - Ciechanów - kolejny pechowy maraton..

Niedziela, 9 września 2012 | dodano: 17.09.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 22.0˚ dst75.00/55.00km w02:57h avg25.42kmh vmax0.00kmh HR 170/200

Nie wiem, jak liczyłem swoje starty po nieukończonym maratonie w Skarżysku, ale ciągle jeszcze mam szansę zrobić generalkę w Mazovi. Dlatego nie odpuszczam kolejnej edycji - tym razem w Ciechanowie. Wszyscy, włącznie z organizatorem zapowiadają łatwą i szybką trasę, no cóż, takie są realia Mazowsza. Jedziemy z Magdą we dwójkę. Pogoda super, słonecznie, ale nie gorąco.

Miasteczko zlokalizowane jest nieopodal Zamku Książąt Mazowieckich, zanim jednak tam dotarliśmy, przejechaliśmy przez odnowiony rynek - miasto robi miłe wrażenie. Przebieramy się i ruszamy na rozgrzewkę z Pawłem, Ulą i Michałem. Robimy pierwsze i ostatnie 4-5km. W końcu ruszamy w sektory.

Początek szybki po asfaltach, ale po ok. 2 km zjeżdżamy na szutrówkę. Od jakiegoś czasu, jeżdżę bez okularów. Dzisiaj zupełnie przypadkiem założyłem na nos okulary z samochodu - całe szczęście, bo już od pierwszych kilometrów mocno się kurzy! Nie jestem ostatni, co jest dobrym znakiem, ale faktem jest również, że poza krótkim szarpaniem, tempo nie jest wyśrubowane. Po kolejnych kilometrach asfaltami i szutrami wjeżdżamy w teren. Krótki piaszczysty podjazd. Wszyscy idą.. Próbuje jechać i bez problemu da się jechać całkiem dobrym tempem, ale droga robi się węższa, a zawodnicy przede mną nie próbują nawet ustąpić, pomimo próśb. Irytuję się, proszę kolejny raz, kolejny i kolejny, pojawiają się komentarze, że "znalazl się mistrz, Baranek mi przecież ucieka..". Nie będę komentował. Wszyscy jesteśmy na wyścigu, każdy walczy z czasem, a proste zasady fairplay obligują w takich sytuacjach osoby idące, do zrobienia miejsca... No nic jedziemy dalej. Tuż za mną jest Gustaw, pojawia się też Paweł Zak. Jedziemy spory kawałek razem rozmawiając. Po drodze jest nawet jeden zjazd, który sporej ilości osób przysporzył kłopotów.. Jedziemy dalej szutrami. Doganiam Jarka, czyli nadrobiłem minutę. Nie jest najgorzej. Kolejne kilometry pokonujemy dobrym tempem, staram się odrabiać dystans do kolejnych zawodników. Trasa wbrew zapowiedziom nie jest nudna, jest sporo krótkich podjazdów, trochę piachu, a płaskie odcinki są dziurawe i wymagają uwagi.

Spory odcinek po szutrach jedziemy z Zakiem, niestety Jarek i Gustaw mi uciekli. Mamy dobre tempo. Przejeżdżamy przez wieś i wskakujemy na jeden z dłuższych podjazdów po polnej drodze. Z lewej strony pole odgradza od drogi sznurek. I ten właśnie sznurek owinął mi się wokół piasty, tarczy hamulcowej i kasety. Dzięki uprzejmości jedno z zawodników, który poradził mi zatrzymanie się, nic nie urwałem. Szarpałem się z tym sznurkiem kilka minut.. Ruszyłem w pogoń. Wyprzedziła mnie masa ludzi. O dziwo jakoś mnie ta sytuacja nie wkurzyła..

Do końca pętli cały czas wyprzedzam. Przed rozjazdem dochodzę na zasięg wzroku kogoś z Welodromu - po sylwetce poznaję, że to Włodek. Szybko go wyprzedzam. Wiem, że czeka mnie samotna jazda przez całą pętlę. W końcu jednak widzę na horyzoncie zawodników. Wyprzedzam kilka osób, jednak żadna z nich nie jest w stanie utrzymać tempa, muszę nadal jechać sam. Po zjechaniu z pętli dochodzę w końcu Zaka - miła niespodzianka, pojechał GIGA.

Kawałek dalej dochodzi mnie dwóch zawodników, podłączam się - wiadomo, w grupie tempo jest inne. Wspólnie współpracując dochodzimy jeszcze dwóch zawodników przed wyjechaniem na asfalty. Do mety pozostało tylko kilka kilometrów. Czuję się jednak na siłach, żeby nie zawalić końcówki. Na ostatni asfalt wyjeżdżamy razem, tabliczka 2km do mety. Myślałem, że te dwa kilometry jedziemy asfaltami, ale ku mojemu zdziwieniu odbijamy w lewo na szutry. Postanowiłem zaatakować. Duże słowa, po prostu wyjść na prowadzenie. Wyprzedzam jeszcze dwóch megowcow. Końcówka jest dziurawa, ale szybka. Jeden z zawodników trzyma się za mną, staram się przyspieszyć i na ostatnich stu metrach urywam go. Na ostatnich metrach są jeszcze dwie nawrotki po trawie.

Jestem ujechany. Końcówka poprawiła mi humor, ale nie da się ukryć, że miałem sporego pecha. Mogło być lepiej, ale na takiej trasie samotna jazda nie wróży nic dobrego. Bo trasa była szybka, ale jednak nie była nudna. Kilka krótkich podjazdów, piach i stosunkowo mało, jak na to, czego się spodziewałem, szybkich i gładkich szutrówek i asfaltów.

Magda wygrała w swojej kategorii, a więc wyjazd zdecydowanie udany:)


Kategoria W towarzystwie, Teren, Mbike, Imprezy / Wyścigi, 050-100

Merida Mazovia MTB - Skarżysko Kamienna - drugi w życiu nieukończony maraton..

Niedziela, 26 sierpnia 2012 | dodano: 30.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 16.0˚ dst80.00/75.00km w03:51h avg20.78kmh vmax45.40kmh HR /

Do końca sezonu cyklu Merida Mazovia MTB Marathon pozostały cztery starty i chcąc zrobić wynik w klasyfikacji generalnej, muszę te wszystkie cztery edycje ukończyć. Pierwsza w kolejce jest edycja w Skarżysku Kamiennej. Jechałem ten maraton przed dwoma laty - nic specjalnego, długie szutrówki, trochę asfaltu, teren pofalowany, ale trasa bardzo łatwa. Tym razem jedziemy w innym kierunku - po terenach znanych z maratonu w Suchedniowie ŚLR. Brzmi dobrze. Długie podjazdy, kilka fajnych zjazdów, Kamień Michniowiecki - będzie ciekawie.

Wyjeżdżamy z Warszawy z Magdą i Pawłem dosyć wcześnie, bo kilka minut po 7. Zaczyna kropić. Mi to nie przeszkadza, nie lubię upałów;) Na miejscu jednak pogoda jest ładna, jednak ciemne chmury nadciągają z północy i prawdopodobnie będzie padać. Mamy dużo czasu, ale zbieramy się bardzo długo do rozgrzewki. Spotykamy znajomych, m.in. Krzyśka W końcu ruszamy - jedziemy trasę HOBBY. Po rozjeździe, do którego trasa jest mega szybka, odbijamy na przyjemniejsze (węższe i wolniejsze) ścieżki i drogi. Paweł złapał gumę, ale dosyć szybko się z tym uwijamy. Ostatnie 3km prowadzą lasem, jest ładnie, ostatni zjazd z wykrzyknikami - Magdzie wypada bidon - i dojeżdżamy do szutrówki wzdłuż zalewu, do mety ok. kilometr. Zaczyna padać. Do startu pozostało 10 minut, więc szybko jedziemy do samochodu, zabieramy potrzebne rzeczy i do sektorów.

Ruszam z końcówką III sektora. Mam nadzieję, że na szybkim początku nie stracę za wiele i po wjechaniu w teren zacznę odrabiać, w końcu jazda w deszczu i błocie wychodzi mi całkiem nieźle. Po pierwszych 5-6 km trasa jest bardzo szybka, było kilka niebezpiecznych sytuacji, po wjechaniu w las i wyprzedzeniu na odcinku 100m ok. 15 osób jestem zadowolony:) Niestety odbijamy z lasu, przecinamy asfalt i znów jest szybko, a więc walczę o utrzymanie. Po kolejnych kilometrach szutrów zjeżdżamy w las - jest błotko. Jestem załamany, jak ludzie sobie nie radzą - prowadzą rowery całą szerokością, nie ma możliwości jechania, muszę krzykiem upominać się o miejsce.. tragedia! Znów szutry. Czuję się dobrze, więc uciekam z grupki, dociągam do kolejnej, na kolejny błotny odcinek staram się wjechać z przodu - znowu ludzie sobie nie radzą.. Jadę z Pawłem Fibro - dziwi się, że nie jestem z przodu - no niestety trasa mimo wszystko do tego momentu jest bardzo szybka, a mi po prostu nie idzie na takich odcinkach. Znów szutry i dojeżdżamy do rozjazdu. Zdziwiłem się trochę, bo nie było jeszcze rozjazdu na FIT. Większość zawodników jedzie na GIGA - podejrzane. Zaczynam się cieszyć, że GIGA jedzie po jednej pętli, a teren od razu zrobił się ciekawszy.

Szybko jednak znowu wyjeżdżam na szutry i jedziemy tak kilka kilometrów. Mijam bufet - mijam, bo jedna osoba postawiona przy kupie bananów i ciastek nie poradzi sobie z obsłużeniem kilkuosobowego pociągu, szczególnie przy prędkości >30kmh... Znów trochę terenu. Błotka jest coraz więcej, ale przestaje padać. Robi się ciekawie, pokonujemy odcinki znane z Suchedniowskiego maratonu. Brakuje jednak najlepszych podjazdów i zjazdów. Po kolejnej "dawce" szutrów i bruku wjeżdżamy w bardziej wymagający teren. Jest piaszczysty lekki podjazd, na którym wyprzedzam kilka osób i dalej kilka długich podjazdów i szybkich zjazdów. Dochodzę Jarka i chwilę jedziemy razem, uciekam na krótkim stromym podjeździe. Chwilę później jest koleiny - widzę czerwoną tablicę Rezerwatu - czyli zbliżamy się do zjazdów z Michniowskiego Kamienia. Przy takie pogodzie może być ciekawie;) Niestety trasa odbiła w prawo i właściwie omijamy najciekawszy fragment.. Bez sensu. Dalej są szybkie zjazdy i krotki, ale wymagający zjazd w błocie. Opony dają radę, bo Ikon pomimo niezbyt głębokiego bieżnika, zapewnia dobrą trakcję. Mimo to wyprzedzają mnie dwie osoby, nie jest dobrze. Odcinek po korzeniach, trochę singla i wyjeżdżamy na szutry, ktore jechaliśmy na początku. Znów odcinek błota, szutry, błoto i szutry do rozjazdu. Czyli jednak pierwszy rozjazd był dla fitowców.

Zaczynam drugą pętle. Jadę sam. Na szutrach do bufetu wydaje mi się, że kogoś widzę daleko z przodu, natomiast z tyłu pusto. Tym razem korzystam z bufetu - łapię banana i żel. Przed wjechaniem w teren wyprzedzam zawodnika z Wkręceni.pl - na długiej prostej po bruku próbuje się trzymać, ale w końcu zostaje. W terenie dochodzę jeszcze jednego zawodnika i szybko go wyprzedzam. Jazda w zasadzie samemu nie jest dobra, tracę tempo, mijam kilku megowców. Deszcz nie pada, ale błoto po przejechaniu całej stawki megowców jest rozjechane - fajnie;) Za najdłuższym podjazdem i zjazdach mam problem z drętwiejącą stopą - poluzowanie paskow i klamry w butach nie pomaga. Na drugim z krótkich ostrych podjazdach pod Kamień Michniowiecki schodzę z roweru i w tym samym czasie dochodzą mnie obaj zawodnicy, których wyprzedziłem na pętli dodatkowej dla gigowców pętli. Nie jestem zadowolony, ale z drugiej strony lepiej jechać z kimś. Miałem jednak nadzieję, że podgonię do Pawła. Jedziemy razem do końca pętli, wyraźnie osłabłem, bo chłopaki mieli dobre tempo, a przecież pół godziny wcześniej minąłem ich bez problemu. Na odcinkach błotnych, które jedziemy już po raz trzeci jest wesoło, bo wszyscy tańczymy, jak na lodzie:) Razem minęliśmy rozjazd i mało już wymagającym terenem kierowaliśmy się do trzeciego bufetu. Krótko po rozjeździe zanotowałem problemy z przerzucaniem łańcucha, ale zwaliłem to na zapchaną błotem kasetę. Łańcuch zachowywał się coraz dziwniej, zaczął zaciągać, aż w końcu w momencie zjechania na asfalt zorientowałem się, że dolne kółeczko przerzutki nie obraca się. Zatrzymuję się i próbuję wyczyścić wodą z bufetu - zdjęcie warstwy (grubej) gęstego błota odsłania zniszczone łożysko - kuleczki powypadały, część została zmiażdżona. To oznacza dla mnie koniec jazdy.

Mijają mnie kolejne osoby, m.in. Jarek. Gdybym miał skuwacz i umiał z niego korzystać, to mógłbym spiąć łańcuch na krótko - niestety umiem tylko rozkuwać. Pytam policjantów o drogę do Skarżyska i idę trasą w kierunku mety. Mijają mnie kolejne osoby, część pyta, jak pomóc - dzięki, przejdę się. Do Skarżyska docieram po ponad godzinie. Byłoby dłużej, ale skróciłem sobie drogę i fragmenty jechał, jak na hulajnodze.

Po dotarciu do mety, jestem zły. Drugi nieukończony maraton w życiu, drugi raz na Mazovii i drugi raz jest to błotny maraton, na którym brakuje mi umiejętności spinania łańcucha.. Szkoda, bo w tej sytuacji straciłem szansę na zrobienie wyniku w klasyfikacji generalnej - zabraknie mi jednego startu, zakładając, że ukończę pozostałe trzy wyścigi. Na zimno przeanalizowałem również trasę i doszedłem do wniosku, że ciągnąć ludzi taki kawał, na obrzeża Gór Świętokrzyskich i omijać naprawdę ciekawe szlaki, serwując jednocześnie uczestnikom długie szutry - pomyłka. Okolice Skarżyska i Suchedniowa oferują naprawdę znacznie więcej. Owszem, było kilka naprawdę fajnych odcinków, a pogoda sprawiła, że trzeba było miejscami się mocno nagimnastykować. Tylko po co te szutrowe autostrady?;) No nic, jak na Mazovię, to i tak było nieźle!


Kategoria 050-100, Imprezy / Wyścigi, Mbike, Teren, W towarzystwie

Powerade Garmin MTB Marathon - Korbielów

Sobota, 18 sierpnia 2012 | dodano: 27.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 20.0˚ dst65.15/58.00km w05:27h avg11.95kmh vmax47.60kmh HR 162/205

Po dłuższej przerwie od gór, wracamy na szlaki:) Startu w Korbielowie tak naprawdę nie planowałem, ale nie pojechałem do Stronia Śląskiego, ominął mnie również start w Ustroniu, a trasa w Beskidzie Żywieckim zapowiadała się naprawdę obiecująco. Udało mi się namówić na start również Magdę, która nie jeździła po górach od maja. Do Korbielowa jedziemy w piątek po pracy z Grześkiem i Jarkiem. Zatrzymaliśmy się w Korbielowie w agroturystyce "U Madzi" i chciałbym w tym miejscu gorąco polecić nocleg u tych ludzi - bardzo serdeczna atmosfera, świetne jedzenie, luksosowe warunki i śmiesznie niska cena za pobyt.

Przygotowania do startu zaczynamy wcześnie rano - szykowanie ubioru, śniadanie i w końcu rowerów. Jakąś godzinę przed startem montując sztycę ukręciłem śrubę.. Zrobiło się nerowow, po tym, jak nie mogłem dobrać odpowiedniej śruby z ojcem gospodarza. W końcu wziąłem śrubę z zacisku Magdy - w końcu ona startuje godzinę później i będzie więcej czasu na rozwiązanie problemu. Śrubka się znalazła, ale.. również i tą ukręciłem.. Załamałem się. Śrubę ukręciłem jednak kiedy była już odpowiednio przykręcona, co zapewniło w miarę pewne trzymanie sztycy.. Oby tak było! Ruszamy na start. Jeszcze na kilka minut przed 10 z pomocą zawodnika teamu Gomola próbujemy montowac jego zapasowy zacisk - decydujemy z Magdą, że pojedzie z uszkodzonym zaciskiem.

Ustawiam się w sektorze (IV) tuż przed startem, ruszamy o 10. Pierwsze kilkaset metrów nietypowo, bo w dół. W tym cyklu jednak nie ma zwyczaju pędzenia na głupa i jest spokojnie, a co za tym idzie bezpiecznie. Odbijamy w lewo i jedziemy już, a jakże, pod górę:) Rano miałem wątpliwości, jak się ubrać, ale przed startem niebo się przetarło i wiedziałem, że będzie ciepło. Już na pierwszym podjeździe zgrzałem się, jak zwykle zresztą;) Po krótki odcinku asfaltem wjeżdżamy w teren, chwilę później odbijamy z żółtego szlaku - trasa pnie się stromo pod górę. Wiem, że pierwszy podjazd na Halę Miziową będzie długi i ciężki, ale jeżeli ma wyglądać, tak jak ta ścianka, gdzie większość ludzi podprowadza, to będzie bardzo ciężko. Kawałek dalej jednak można już jechać. Szutrówka przechodzi stopniowo w coraz bardziej mokry szlak, miejscami jest sporo błota. Na odcinku "wzmocnionym" belkami, które są niesamowicie śliskie, dochodzę Jarka - wyprzedził mnie kilkaset metrów wcześniej. Dojeżdżamy do kolejnego błotnistego odcinka, kilka osób odpuszcza, ale ja staram się podjeżdżać wszystko. Szlak przechodzi w wąskiego singla, las jest ciemny i ponury, ścieżka śliska, nie brakuje korzeni i kamieni - jest pięknie! Singla kończymy krótkim podejściem i wjeżdżamy na Halę Miziową. 9km podjazdu, który na pewno długo będę pamiętał! Na Hali jest pseudo bufet z poweradem. Jadę z Arturem z Gomoli, przed sobą widzę Grześka i Mateusza z teamu. Zaliczamy interwałowy odcinek z mnóstwem błota - mijam Grześka i świetnie się przy tym bawię. Pierwszy zjazd, lekko techniczny, po kamieniach, ale szybki i znów pniemy się pod górę. Mijamy Palenicę i Trzy Kopce zaliczając po drodze szybkie zjazdy po kamieniach. Były też odcinki bardziej techniczne, na których zdecydowanie lepiej się czuję, że pomimo słabej dyspozycji na tych szybkich - świetnie się bawię. Na podjazdach jadę dobrze i dochodzę kolejne osoby. Na odcinku przed Trzema Kopcami krótki odcinek z błotem i omijanie mostków ze śliskich bali.
Dojeżdżam w końcu do Hali Rysianka. Miejsce jest piękne, a widoki dosłownie powalają. Dostaję euforii, a mój entuzjazm wchodzi na wyższy niż zwykle poziom:) Wiem, co mnie czeka na zjazdach z Rysianki, zjeżdżać bowiem będziemy dokładnie tym szlakiem, którym podjeżdżaliśmy podczas III etapu MTB Trophy. Po krótkim odcinku do Lipowskiego Wierchu zaczynamy kapitalne zjazdy. Przez większą część zjazd jest szybki i bardzo szybki, jednak szlak usiany jest kamieniami, dlatego gruncie rzeczy jest niebezpiecznie, ale (napiszę to po raz kolejny) świetnie się bawię! W końcu docieramy do zielonego szlaku, a później do niebieskiego, który prowadzi wymagającym zjazdem do Milówki. Nareszcie bufet!

Nie zabawiam jednak długo - w kieszeniach mam spory zapas żeli, a w bukłaku izotonik. Przede mną podjazd na Halę Boraczą i zjazdy do Węgierskiej Górki. Podjazd pokonuję w dobrym tempie, natomiast zjazdy, które pamiętałem jako raczej przyjemne, nieco mnie zaskoczyły - bylo dużo kamieni, a nachylenie szlaku sprawiło, że dostałem niezły wycisk. Ostatni fragment po zaoranej łące, zabójczy dla mnie podczas MTB Trophy - tym razem okazał się kamienisty i szybki. Jeszcze tylko stromy singiel i jestem w Węgierskiej Górce. Od tego mnie to dla mnie zagadka. Zaczyna się podjazdem na Grapę i dalej do Abrahamowa. Momentami jest bardzo stromo, kilka razy trzeba butować. Dochodzę Artura - dosyć szybko po zjazdach. Chcę wyprzedzić, że na drodze staje nam... stado owiec:) Kilka minut idziemy za owcami, jest wesoło. W końcu omijamy biegnąc przez krzaki i jedziemy dalej. Zostawiam chłopaków. Trasa robi się bardziej interwałowa, są krótkie podjazdy i zjazdy. Krótki odcinek z błota i kilka ładnych widoczków:) Mimo to mam wrażenie, że odcinek od Węgierskiej Górki jest słaby. Po podjeździe na Suchy Groń łączymy się z trasą MEGA. Dziwi mnie tempo, w jakim jadą megowcy - podejrzanie dobre. Zazwyczaj megowcy, których dojeżdżam, raczej zamykają wyścig - no to już wiem, że na mecie będę przed Magdą.

Kolejne kilometry prowadzą generalnie pod górę, zazwyczaj szutrówkami, choć było kilka krótkich odcinków po błocie i kamieniach. Wyprzedzam Jerzego, którego najwyraźniej nieco to zdziwiło. Caly czas staram się pilnować regularnego jedzenia - chyba pierwszy raz jem na trasie tak dużo. Wiem jednak, że to jedyny sposób na przejechanie całego wyścigu w dobrym tempie - póki co, nie jest najgorzej. W końcu zaczynamy zjazdy - niestety dla mnie, szutrówkami, bardzo szybkimi. Wyprzedza mnie sporo osób, ale większość z nich wyprzedzam szybko na asfalcie i szutrach, które prowadzą aż do trzeciego bufetu. Już kilkanaście minut temu skończyło mi się picie w bukłaku - uzupełniam, co zajmuje mi sporo czasu - Jerzy ucieka, Artur również. Przede mną kolejny dlugi podjazd. Nie jest lekko - widok dzieci podprowadzających rowery uświadamia mnie, że jesteśmy już na trasie MINI - wow, lekko nie jest! Po podjechaniu pod Uszczawne (1145 na dystansie dla dzieci) zaczyna się świetny odcinek kamienistym singlem. Jadę z Anią Sadowską i w tym momencie łączy nas jedno - kapitalnie się bawimy. Do tego cały czas towarzyszą nam piękne widoki. Lekko w górę po kamieniach na Halę Miziową i jesteśmy już na singlu, którym podjeżdżaliśmy na początku maratonu. Puszczam Anią przodem, bowiem jestem jednak wolniejszy. Po singlu jest krótki szybki zjazd i zjeżdżamy na żółty szlak. Od razu robi się technicznie - korzenie i kamienie. To jest to, co lubię! Na szczęście mijani MEGOWCY i MINIOWCY robią miejsce, tak samo jak turyści. Pierwszy odcinek singlem szybko się kończy, dalej jest stromo i po kamieniach, ale szeroko. W końcu odbijamy w prawo, na bardzo wąski szlak. Kamienie są większe, procentów więcej, a radocha ogromna:) W jednym miejscu podpórka, ale niestety końców zjazdu z buta - była bardzo wymagająca. Odbijamy na szutrówkę. Krótko pod górę, szybko w dół, wyjazd na łąki pod wyciągiem i ostatni zjazd - były kamienie, do tego trawa, czego nie lubię. Niestety na tym ostatnim zjeździe straciłem dwie pozycje. Ostatnie kilkaset metrów do mety asfaltem lekko pod górę. Meta.

Nie ma sensu dużo pisać - genialny maraton. Kapitalna trasa, piękne widoki, dobra pogoda. Długość trasy dla mnie idealna, dodatkowa godzina byłaby najpewniej dla mnie zabójcza. Jestem względnie zadowolony z dyspozycji na podjazdach. Odcinki techniczne przyniosły mi nieopisaną radochę, niesmak mam jedynie (po raz kolejny) po szybkich zjazdach, na których sporo traciłem. Artur był na mecie szybszy o kilka minut, rewanż na kolejnym maratonie:) Podobnie zadowoleni z trasy byli na mecie chyba wszyscy.

Magda dojechała prawie godzinę po mnie, ale wjechała na metę z uśmiechem na twarzy. Miejsce na szerokim pudle przegrała na ostatnim zjeździe, zabrakło kilkadziesiąt sekund, ale na pewno będzie lepiej.

Czas 5:27:45
Miejsce 76 Open / 29 M2


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, W towarzystwie

Merida Mazovia MTB - Orzysz

Niedziela, 12 sierpnia 2012 | dodano: 23.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 18.0˚ dst82.00/75.00km w03:16h avg25.10kmh vmax0.00kmh HR /

Drugi mazurskie maraton przed nami. Po wczorajszym nieudanym starcie, jestem jednak dobrej myśli. Po dwóch etapówkach mam chyba doświadczenie w jeździe dzień po dniu;) Start bliżej, dlatego możemy wyjechać z Nowych Gutów później. Nie chcę jednak powtórzyć błędy ze wczoraj i wystartować zupełnie bez rozgrzewki. Na miejscu jesteśmy dosyć wcześnie. Zbieramy się na rozgrzewkę z Magdą i Pawłem. Jedziemy ostatnie kilometry trasy, najpierw pod prąd, później już zgodnie do mety. 200-300 metrów przed metą jest piaszczysty podjazd, ale jest bardzo krótki i w zasadzie do wjechania z rozpędu, tyle atrakcji. Finish po żużlu wokół boiska - najgłupszy z możliwych pomysłów, ale o tym później..

Stajemy w sektorach - tym razem Gustaw razem ze mną w II. Startujemy! Krótki odcinek asfaltami i wjeżdżamy na szutrówki. Jest bardzo nerwowo, szybko i ciasno. Szczerze mówiąc, to boję się, bo w razie upadku będzie nieciekawie. Dosłownie w momencie, w którym o tym myślę, widzę na poboczu dwóch zawodników po wywrotce.. Szybko tracę dystans do grupy i jadę w ostatniej, trzyosobowej grupie z Gustawem.. Fatalnie! Po kilku km szutrów dojeżdżamy do pierwszego podjazdu po piachu, większość ludzi powolutku młynkuje bokiem. Odrabiam straty, kilka pozycji do przodu. Dalej teren jest pagórkowaty i zaczynam nareszcie jechać swoje. Po kilku kilometrach interwału zjeżdżamy na szutrową autostradę. Tutaj mam ciężkie chwile, jazda w pociągu to nie jest moja mocna strona. Z trudem utrzymuję się w dosyć dużej grupie, w której w zasadzie osłonięty z każdej strony powinienem jechać bez większego wysiłku. Z autostrady zjeżdżamy na wilgotny szlak, jest odrobinę ślisko, kilka górek, od razu czuję się lepiej i zaczynam prowadzić grupę. Na tym krótkim odcinku jeden z zawodników kilkukrotnie zajechał mi drogę, dwa razy było blisko kontaktu. Zirytowało mnie to na tyle, że postanowiłem go urwać. Mocne tempo wytrzymało tylko kilku zawodników, m. in. zawodnik z PTR Dojlidy. Jechaliśmy tak odcinek po wyjechaniu z śliskiego odcinka, dalej były szutry po polach, bufet i kilka podjazdów.

Mijamy rozjazd. Zupełnie nie mam pojęcia jak wygląda trasa, nie wiem jeszcze, że gigowcy robią trzy pętle.. Za rozjazdem jest piaszczysty podjazd, na którym większość zawodników schodzi z roweru - na tym krótkim odcinku zyskałem około 10 pozycji! Dalej znów mamy szutry z łagodnymi podjazdami. Pracujemy we trzech z Gustawem i zawodnikiem z Białegostoku. Dopiero po upomnieniu się o współpracę inni pomagają, ale tylko jazda Bartka z Welodromu zasługuje na miano współpracy. Fatalnie.. To jest właśnie urok jazdy po szybkich trasach oraz wspólnego startu MEGA i GIGA. Rzucam do Pawła, że pewnie wszyscy jadą mega i nie mogą się zmęczyć.. Dojeżdżamy do piaszczystego podjazdu z początku trasy, tym razem jadę środkiem i wyprzedzam kilka osób.. Dalej jedziemy znaną trasę. Interwały jadę dobrze, ale na szutrowej autostradzie ledwo utrzymuję koło grupki i w końcu się urywam. W międzyczasie z nieba zaczyna kropić by po chwili totalnie nas zmoczyć. Padało krótko, ale bardzo intensywnie. Na śliskim fragmencie przed premią Autolandu jest bardzo ślisko, ale paradoksalnie podoba mi się. Kolejne kilometry jadę cały czas próbując gonić grupkę, którą prowadzi Paweł, łapiąc się kolejnych osób. Na rozjeździe oczywiście wszyscy skręcają na mega i zostaję sam.. Szybko jednak dochodzi mnie trzech zawodników i jedziemy mocnym tempem. Dokręcamy do końca pętli i znów jesteśmy na piaszczystym podjeździe. Interwały jadę już słabiej, a po wyjechaniu na szutry, na których znów złapał nas deszcz zupełnie tracę siły.. Odżywam tradycyjnie na błotnistym szlaku. Jedziemy we trzech z zawodnikiem Alumexu i jeszcze jednym.

Mijamy miejsce rozjazdu, dobrze, bo nie chciałbym jechać czwarty raz tej samej pętli. Trasa jest ciekawa, sporo podjazdów, kilka odcinków przypomina mi HCM, krótkie single dają sporo frajdy. Mimo to jazda na pętli nie jest fajna.. Za rozjazdem szybko dokręcamy do bufetu. W zasięgu wzroku pojawił się Paweł, mam nadzieję, że uda się go dogonić. Zawodnicy, z którymi od dłuższego czasu jadę zaczynają mi powoli uciekać. Po chwili słabości dochodzę jednego z nich (koszulka Alumex). Wiem, że z tyłu napiera grupka kilku zawodników, dlatego motywuję współtowarzysza do współpracy. Pokonujemy kolejne ciekawe kilometry dobrym tempem. Jest nawet podjazd, na którym byłem bliski zejścia z roweru, ale udało się przepchnąć po piachu i błocie. Ostatnie kilometry do mety jedziemy nadal razem, jednak wyraźnie zawodnik Alumexu osłabł. Nie staram się jednak tego wykorzystać, tylko daję dłuższe zmiany, zakładam, że jeśli nie zostanę sam, to puszczę go na finishu - sporo czasu wiozłem się na kole i chcę być w porządku. Jest fajny odcinek po bruku, kolega jedzie na 29erze, ale ja również nie narzekam na brak komfortu - oponki Maxis Ikon 2.2 spisują się rewelacyjnie, gigantyczny balon daje spory zapas komfortu. Zdziwiłem się również dobrą trakcją na błocie. Jakieś 3-4 km przed metą na fragmencie, który jechaliśmy na rozgrzewce dochodzimy zawodnika w stroju Krossa i jedziemy do mety we trzech. Ostatni podjazd faktycznie z rozpędu, a na żużlowce wokół boiska puszczam Alumexa.

Na mecie jestem zadowolony. Nie ze swojej jazdy, bo dobrze pojechałem tylko pierwsze dwie godziny, nie licząc (znowu) bardzo słabego startu. Jestem zadowolony, bo chyba pierwszy raz jadąc GIGA na Mazovii, przez cały dystans jechałem z innymi zawodnikami, walczyłem o pozycję. Nie było momentu nudy. Do tego dochodzi trasa - podobała mi się, było sporo podjazdów, trochę błota, single i nieszczęsne autostrady, na których traciłem najwięcej. Niestety okazało się, że osiągnięty wynik to porażka. Po mazurskim weekendzie spadłem do III sektora.

Wracając do finishu, o którym wspomniałem na początku - Łukasz z teamu miał tego pecha, że na ostatnich metrach wyścigu spotkał się z nadgorliwym zawodnikiem, który staranował jego i kilka innych osób. Oczywiście pech - można powiedzieć. Zastanawiam się jednak, dlaczego organizator nie wpadł na pomysł, żeby zakończyć maraton na ostatnim podjeździe? Było dosyć miejsca, żeby rozstawić punkt pomiaru czasu, po przekroczeniu którego zawodnicy mogliby już spokojnie i BEZPIECZNIE dojechać na boisko. Tak byłoby bardziej widowiskowo, bezpieczniej i ciekawiej sportowo, tego jeszcze nie było - finish Mazovii na podjeździe. Mnie problem nie dotyczy, na szczęście..

Czas 3:16:13
Miejsce 50 Open / 15 M2


Kategoria 050-100, Imprezy / Wyścigi, Mbike, Teren, W towarzystwie

Merida Mazovia MTB - Ełk

Sobota, 11 sierpnia 2012 | dodano: 23.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 24.0˚ dst88.00/70.00km w03:22h avg26.14kmh vmax0.00kmh HR /

Sezon bliża się powoli do końca, a ciągle brakuje mi startów do generalki w Mazovii. Dobrze, że organizator przygotował weekend na Mazurach - dwa starty w trakcie jednego wyjazdu. Nocleg rezerwujemy w Nowych Gutach nad jeziorem Śniardwy. Jedziemy w piątek po pracy z Magdą, Ulą i Tomkiem. W tym samym domu śpi również Michał z Cypisem, a w Nowych Gutach są jeszcze Damian i Gustaw z rodziną.

W dniu startu rano szykujemy rowery, do Ełku ruszamy po 9. Pogoda jest niepewna, sporo chmur. W nocy padało, więc na trasie może być mokro. Na miejscu jesteśmy stosunkowo wcześnie, ale dosyć długo się zbieraliśmy. W efekcie zanim zebraliśmy się na rozgrzewkę, zrobiło się późno. W sektorze znalazłem się w zasadzie bez rozgrzewki. Jechałem w Elku dwa lata temu i wiem, że początek jest bardzo szybki i zapłacę za brak rozgrzewki. Pogoda się wyklarowała - jest słonecznie i robi się ciepło. Startuję razem z Ulą, Łukaszem i Sławkiem z II sektora. Paweł i Michał będą gonić z III.

Start! Dosłownie po 5 metrach muszę się zatrzymać, przede mną była mała kraksa, ucierpiał Michał Osuch z Plannji. Nie mam wyjścia, muszę poczekać, aż zawodnicy się pozbierają, a cała reszta mija mnie bokiem. Michał jest wściekły, nie dziwię się.. Mnie to jakoś nie rusza. Pierwsze kilometry idą asfaltami. Szybko dostaję zadyszki i pomimo wysokiego tempa i tętna na poziomie 185, nie jestem w stanie utrzymać się w grupie. Po dwóch kilometrach jestem ostatni, a dystans do grupy stale się powiększa. Nieco lepiej jest po wjechaniu w teren, ale trasa nadal jest szeroka i szybka. Pierwsze lekkie podjazdy i dochodzi mnie czoło III sektora.. Nie jest najlepiej. Przed zjazdem z polnych dróg w las jest odcinek z błotem, najpierw kilka kałuż, już robi się ciekawie - dochodzę sporo osób, mają ogromne problemy. Dalej jest jeszcze lepiej - lekki podjazd po dosyć śliskiej glinie, wszyscy schodzą z rowerów. Bez problemów podjeżdżam, mimo, że mam z tyłu stosunkowo malo agresywny bieżnik - Maxis Ikon 2.2 - gigantyczny balon i odpowiednie ciśnienie robią jednak swoje! Wjeżdżamy w las. Tutaj trasa jest świetna. Zaliczamy znany mi sprzed dwóch lat świetny singielek wzdłuż brzegu jeziora. Momentami grupka przede mną mnie blokuje, ale nie ma co się szarpać, tempo nie jest najgorsze. Singielek odbija w górę, mijam Sławka z defektem koła, niestety nie mogę pomóc.

Zaczynamy charakterystyczne dla tych terenów długie szerokie szutrówki z licznymi podjazdami. Leśne "dukty" (ulubione określenie C.Z.) przeplatane są odcinkami po polach. Podoba mi się ta trasa. Caly czas jedziemy w grupce z zawodnikiem Sprint i innym w stroju Kellys - niestety tylko ten ostatni współpracuje i w efekcie ciągniemy grupkę przez większą część pętli. Na bufecie, który zlokalizowano na odcinku asfaltowym przy prędkości przelotowej 30-32kmh (brawo!) łapię tylko kubek picia, oblewając się - świetny pomysł, nie ma co... Znów jestesmy w terenie. Kolejne kilometry to bardzo fajne, interwałowe szutrówki, jest nawet podjazd z głazami (niestety tylko morenowymi) przy trasie. Jest naprawdę ciekawie i malowniczo. Caly czas jedziemy z zawodnikiem w stroju Kellys. Ostatnie kilometry przed rozjazdem jedziemy już tylko we dwóch. Najpierw po asfalcie, dalej po szybkich szutrach, gdzie dochodzimy kolejne osoby, a grupka z tyłu dochodzi z kolei do nas i siedzi na kole. Po rozjeździe podziękowałem zawodnikowi w stroju Kellys i z ironią rzuciłem do reszty "dzięki za współpracę".. Ciągnąłem całą pętlę, po rozjeździe zostałem sam.. Odwróciłem się, dostrzegłem kilkadziesiąt metrów z tyłu dwóch zawodników, lekko zwalniam, łykam żela, odwracam głowę jeszcze raz - to Gustaw i Michał. Super. Czekam na nich.

Dochodzą mnie szybko i jedziemy we trzech, pomarańczowo się zrobilo:) Zaraz za rozjazdem wjeżdżamy na pętlę na dosyć męczącego singla po polu. Jadę swoje i jak się okazało, szybko zostawiam chłopaków. Postanawiam jednak nie czekać, a jechać swoje, w zasięgu wzroku dostrzegłem bowiem dwóch zawodników. Szybko ich doszedłem na szutrówkach, tuż przed premią Autolandu. Różnica tempa dosyć znaczna, dlatego nie czekać. Jedzie mi się dobrze, dlatego staram się trzymać tempo, a nóż kogoś dojdę. Samotnie przejeżdżam jakieś 2/3 pętli. Na bufecie łapię żela - nutrend carbosnack w nowym opakowaniu (coś ala Enervit). Jadąc samotnie jednak tempo jest znacznie niższe. W końcu dochodzi mnie grupka z Gustawem na czele. Jest też Michał, Paweł Cieciera z Welodromu i dwóch - trzech innych zawodników. Tempo jest mocne, trzymam się raczej z tyłu, samotna (nieświadoma) ucieczka, jak się okazało, kosztowała mnie sporo sił. Dojeżdżamy do rozjazdu już tylko we czterech z Gustawem, Pawłem i jeszcze jednym zawodnikiem. Za rozjazdem nieznajomy wychodzi na zmianę... i szybko myli trasę, niepotrzebnie skręca z głównej drogi w boczną. Co ciekawe, nie czeka na nas po swoim błędzie, tylko szybko ucieka.. No to gonimy! Jedziemy we trzech i teoretycznie mamy przewagę, jednak długo nie możemy dojść tego zawodnika. Ostatecznie zabrakło mi sił i urwałem się z koła Gustawa i Pawła. Zostałem sam i dystans do chłopaków na szybkich szutrach w stronę Ełku rośnie. Wyjeżdżam na asfalt, wiem, że zostało około 5-6 km do mety. Jadę jednak sam, więc znów tracę w stosunku do Pawłów. Przed Ełkiem wjazd na wąskiego singla. Zapamiętałem ten odcinek z maratonu sprzed dwóch lat, jako dosyć wymagający - okazało się jednak, że pomimo, że malowniczy, po wytyczony tuż nad brzegiem jeziora - jest banalny. Jedyna trudność to jedno powalone drzewo. Szybko dojeżdżam do Ełku, przejazd mostem i ostatni kilometr ścieżką rowerową, na której ściga się ze mną.. lokales na szosówce.. Meta!

Fajna trasa, naprawdę mi się podobała i pomimo, że niewiele zmieniona względem tej sprzed dwóch lat, to dobrze się bawiłem. Oczywiście było szybko, mało technicznie (choć dla wielu małe błotko było za trudne..), a mimo to ciekawie. Dobrze pojechałem w sumie dwie godziny. Pierwsze dwa kwadransy fatalne, o starcie już nie wspomnę. Ostatnie 20-30 minut również bardzo słabe. Muszę się nauczyć robić porządną rozgrzewkę i koniecznie wcześniej przyjeżdżać na maraton, ewentualnie szybciej się ogarniać na miejscu;) Jutro dogrywka w Orzyszu.

Czas 3:22:51
Miejsce 46 Open / 15 M2


Kategoria 050-100, Imprezy / Wyścigi, Mbike, Teren, W towarzystwie

Sudety MTB Challenge - etap V - Kudowa Zdrój

Piątek, 27 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst80.70/55.00km w06:01h avg13.41kmh vmax59.60kmh HR 134/161

Przed nami ostatni etap do Kudowy Zdrój. Prognozy mówią o wysokich temperaturach, co nie wróży nic dobrego. Po pysznym śniadanku u Huberta czas się szykować do startu. Dojazd na śniadanie rowerem i już wiem, że siedzieć będzie mi dzisiaj ciężko.

Ruszamy. Początek - podjazd asfaltem, czuję się bardzo słabo i jadę powoli. Po wjechaniu w las jest lepiej, ale nadal tempo jest słabe. Docieramy do końcówki podjazdu i są pierwsze zjazdy - krótki odcinek techniczny i dalej już szybko, bez większych problemów. Mam nadzieję, że na podjazdach będzie już dobrze. Przejeżdżamy przez Głuszycę i Grzmiącą. Podjazd pod Gomolnikiem Małym - robi się już bardzo gorąco. Dolina, którą podjeżdżamy znajduje się w cieniu wietrznym, nie ma zupełnie wymiany powietrza, a ja dosłownie umieram. Paweł nie jest zadowolony, ale cierpliwie czeka na mnie. Jedziemy w stronę Schroniska Andrzejówka znanego z maratonu w Wałbrzychu, jednak tym razem trasa prowadzi inaczej - zamiast świetnego singla przez Jeleniec i wymagającego zjazdu, mamy nudne szutrówki. Dojeżdżamy do bufetu - zdążyłem już prawie zupełnie opróżnić bukłak. Temperatura cały czas rośnie, czuję się naprawdę kiepsko. Zawsze źle znosiłem upały, ale dzisiaj jest wyjątkowo ciężko.

Za bufetem kierujemy się szutrówkami w kierunku granicy - przed nami szlak graniczny. Na początek ostre podejście, trochę w siodle i pierwszy ostry zjazd. Jest bardzo stromo, ale twardo, jednak w połowie zjazdu wpadłem w koleinę z luźniejszym gruntem i straciłem przyczepność w tylnym kole. Na ratunek wybrałem kontrolowaną glebę. Prędkość była niska, jakieś 8kmh, ale ciężko mi było się zatrzymać, rower zsuwał się w dół. Paweł zresztą miał podobny problem. To moja pierwsza gleba podczas całego wyścigu. Przed nami kolejny podjazd i znów ostro w dół, mijamy Venę w Jeepie i mamy przed sobą ściankę do podejścia. Dalej jest już łagodniej - szybki zjazd wąską ścieżką. Na owym zjeździe przy ścieżce leży zawodnik, dwóch innych stoi przy nim - zatrzymuję się i pytam czy mogę jakoś pomóc, każą jechać. Mam nadzieję, że to nie było nic poważnego. Jedziemy dalej aż w końcu odbijamy z trasy znanej z wałbrzyskiego maratonu i jedziemy szlakiem granicznym. Początek to szybkie szutrówki. Po minięciu Przełęczy pod Czarnochem trasa robi się ciekawsza - jedziemy wąskim singlem charakterystycznym dla szlaku granicznego. Jest sporo korzeni i mimo, że szlak jest szybki, to daje w kość, cały czas telepie na dziurach i korzeniach. W końcu dojeżdżamy do podjazdu po trawie na skraju lasu i tutaj wyprzedzamy kilka osób, dalej dochodzimy kolejne, m.in. Janusza. Na zjazdach Janusz puszcza nas przodem, twierdząc, że lepiej zjeżdżamy - miło z jego strony. Kolejne kilometry prowadzą generalnie w dół, jest krótki odcinek błotnisty, przejście przez rzeczkę i ostre podejście, dalej krótki odcinek skrajem lasu aż w końcu szybkie zjazdy po totalnie zniszczonej drodze do asfaltów. Tutaj jest naprawdę niebezpiecznie, głębokie koleiny pełne są bowiem kamieni, gałęzi i jestem przekonany, że gdyby wpaść w taką koleinę, to mogłoby się kiepsko skończyć. Asfalty i szybko jesteśmy na bufecie. Poimy się i zajadamy. Dojeżdżają kolejni zawodnicy. Przed nami kilkanaście kilometrów asfaltów. Proponuję wspólną jazdę, ale chłopaki ociągają się, więc ruszamy z Pawłem - najwyżej nas dojdą.

W Tłumaczowie odbijamy na Radków, przed nami krótki podjazd. Wjeżdżamy całkiem dobrze. Kilka kolejnych kilometrów to szybkie zjazdy asfaltami do Radkowa, na krótkich odcinkach bardzo kiepskiej jakości. W Radkowie jedziemy bulwarem wzdłuż linii Zalewu Radkowskiego - bardzo ładne miejsce, żal, że nie możemy się zatrzymać i schłodzić się w wodzie:) Dalej kilka kilometrów asfaltami, przekraczamy granicę. W jednym miejscu strzałka wskazuje, że musimy skręcić w prawo, jednak po odbiciu z asfaltu okazuje się, że strzałka kieruje w krzaki, nic tam nie ma - czyli kiepski żart z przestawieniem strzałki przez osoby trzecie. Jedziemy dalej, przez cały odcinek asfaltowy nie widzieliśmy przed sobą nikogo, wyprzedziła nas jedna para, którą minęliśmy na bufecie, kiedy czekali na usunięcie defektu w jednym z rowerów - byli wyraźnie mocniejsi. Przed Bozanovem odbijamy w lewo w stronę gór. Przed nami rozpościerają się wspaniałe widoki. Naprawdę jestem zachwycony - widok wydźwigniętych na kilkaset metrów bloków o prawie pionowych ścianach, porośniętych gęstym lasem, gdzieniegdzie odsłaniających się w formie ostańców, jest niesamowity. Można by się zatrzymać i podziwiać widoki godzinami.Po wjechaniu w ciemny gęsty las, tablice informacje uświadamiają nas, że wspinamy się na Piekło - wymowne;) Droga szybko robi się wymagająca, kamienista. Wyprzedza nas jeden zawodnik, ale odpuszczamy pogoń i schodzimy z rowerów.. Docieramy w końcu do granicy i lawirujemy bardzo ładnym szlakiem między ostańcami górnokredowych piaskowców, jakże charakterystycznych dla Gór Stołowych. Wyjeżdżamy z lasu, jedziemy krótki odcinek asfaltem, dalej szutrami, krótki, ale wyczerpujący podjazd po łące i szybkimi szutrami zjeżdżamy do ostatniego bufetu w Karłowie. Na zjazdach mamy okazję podziwiać wspaniałe skałki Szczelińca Małego - świetny widok. Na bufecie dochodzi do mnie, że to już prawie koniec naszej sudeckiej przygody. Ruszamy.

Kawałek prowadzi asfaltem i odbijamy w teren. Podjazd jest bardzo ciężki, więc kawałek podprowadzamy, dalej jedziemy dopingowani przez turystów. Dobijamy do asfaltu i jedziemy krótki odcinek drogą stu zakrętów. Skręcamy na niebieski szlak. Ten odcinek jest również wymagający, miejscami jest stromo, nie brakuje wody i błota, ale staramy się gonić zawodnika przed nami. Po drodze mamy pierwszy i ostatni nieprzyjemny kontakt z turystami - jedna z turystek rzuca jakieś złośliwe uwagi.. Przecinamy asfalt znany z prologu i kierujemy się do Kudowy dokładnie tą samą droga, którą jechaliśmy pięć dni wcześniej, z tym, że w odwrotnym kierunku. Na ostatnich kilometrach ścigamy się jeszcze z duetem Niemców, jednak w końcu nam uciekają, mijamy i zostawiamy w tyle jeszcze jedną parę. Jedyna różnica przebiegu trasy względem prologu to końcowe zjazdy do parku zdrojowego - zamiast stromym, ale do zjechania bez problemu zjazdem, jedziemy odcinek na przemian schodami i pionowymi ściankami, po zjechaniu których nie ma nawet miejsca na wyhamowanie przed kolejnym zakrętem. Trochę to dziwne, po 5 dniach ścigania się po górach, tutaj autor trasy zaserwował nam XC i to w najgorszym, bo nieco na siłę, wydaniu. Odpuszczamy, trochę głuupio byłoby się połamać 500m od mety. Trzy miejsca w sumie schodzimy. Wsiadamy na rowery i wjeżdżamy na metę. Świetne uczucie. To koniec!

Po przekroczeniu kreski odbieramy koszulki finisherów, Gustaw przynosi piwo i wymieniamy się wrażeniami z grupką finisherów odpoczywających na trawie przy mecie, m.in. Klosiu, Jarek, Romek i in. Podobnie jak koledzy, jestem szczęśliwy z dotarcia do mety. To była świetna przygoda i nie lada wyzwanie. Na spokojnie dochodzę w wniosków, że MTB Challenge jest wyścigiem zdecydowanie bardziej wymagającym niż MTB Trophy. Ilość etapów oraz ich długość ma na takie odczucia zasadniczy wpływ. Pomimo rozpowszechnionej opinii wyścig w Sudetach nie jest łatwy technicznie, śmiem nawet twierdzić, że jest trudniejszy. Jest również zdecydowanie ciekawszy - otwarta formuła etapów, międzynarodowa obsada, wspólne noclegi w szkołach oraz przeogromna ilość odwiedzonych po drodze ciekawych miejsc, kompletnie inny charakter kolejnych mijanych pasm górskich, prawdziwe bogactwo i różnorodność. Do tego wszystkie dochodzą takie smaczki, jak Twierdza Srebrna Góra, Wiadukt w tejże samej miejscowości, Droga Krzyżowa w Bardo, zjazd z Wielkiej i Małej Sowy, zjazd ze Śnieżnika - wszystkie te miejsca pozostaną dla mnie kultowe.

Odrębną sprawą jest wynik sportowy. Przez cały wyścig rywalizowaliśmy z duetem Gomoli i z rywalizacji tej wyszliśmy zwycięsko. Na trasie poszczególnych etapów tasowaliśmy się również z innymi zawodnikami. Nie mam jednak złudzeń, że źle się przygotowałem do 6 dni ścigania, z pewnością jest co poprawić w przyszłym roku. Na koniec chciałbym podziękować Pawłowi za wspaniałe wsparcie w chwilach słabości i cierpliwość oraz świetną atmosferę podczas całego wyścigu - dzięki!

Czas: 30:35:37
Miejsce 21 Team Open / 11 Team Man


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, W towarzystwie

Sudety MTB Challenge - etap IV - Walim

Czwartek, 26 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst74.10/68.00km w06:01h avg12.32kmh vmax63.90kmh HR 143/167

Etap 4 ze Złotego Stoku jedziemy do Walimia. Z pobieżnej analizy etapów przed startem, właśnie ten typowałem na najcięższy. Przeprawa przez Góry Bardzkie i Góry Sowie z pewnością lekka nie będzie, a jej zwieńczeniem bez wątpienia pozostanie zjazd z Wielkiej Sowy i, o czym należy pamiętać, zjazd z Małej Sowy. Mam do tych terenów wielki respekt, w końcu to tutaj jechałem mój pierwszy górski maraton i doskonale pamiętam, że lekko nie było.

Ruszamy z rynku w Złotym Stoku, pierwszych kilkanaście kilometrów prowadzi w stronę Kłodzka szutrówkami, jednak już od pierwszych metrów po rynku i dalej ulicami miasta mam problem problem z siedzeniem. Nie jest dobrze, przed nami długi etap. Męczę się przez kilka kilometrów, na szczęście droga nie jest wymagająca. Zaliczamy dwa podjazdy i szybkie zjazdy, w końcu asfaltem dojeżdżamy do trasy 46, którą przecinamy i wjeżdżamy w Góry Bardzkie. Poznałem te tereny podczas majowego pobytu w Złotym Stoku i wiem czego się spodziewać. Nie powinno być ciężko i tak faktycznie jest. Do Przełęczy Laszczowej jedziemy szerokimi szutrówkami, raz w górę, raz w dół, jednak z tendencją do podjeżdżania. Współpracujemy z innymi zawodnikami, więc tempo jest dobre, ale przez problemy na początku etapu, jesteśmy raczej z tyłu stawki. Zbliżamy się do Bardo i osławionej Drogi Krzyżowej. Poznałem ten zjazd w maju i wiem, że jest wymagający, ale jednocześnie daje frajdę. Jedziemy jednak innym szlakiem i jak się okazuje, czeka nas wspinaczka na Kalwarię. Jest spora grupka przed nami, m.in. Sławek. Po wyczerpującym podejściu zaczynamy techniczny zjazd. Początek po korzeniach i sporych kamieniach - tego odcinka nie znałem, jest świetny. Dalej znane mi telewizory, jednak trasa omija wąską rynnę wypełnioną głazami i jedziemy górą, po korzeniach. Tutaj wyprzedzam Sławka, który zarzuca rowerem na boki jak rajdówką i w kontrolowanych poślizgach pokonuje kolejne korzenie. Przed nami pozostał już tylko odcinek drogi Krzyżowej poprowadzony wąską dolinką. Zjazd jest o tyle niebezpieczny, że jest bardzo szybki, a jednocześnie tutaj jest zawsze ślisko, skały są wilgotne. Bawię się jak dziecko:) Po wyjechaniu na ulice Bardo mamy bufet.

Oczywiście chętnie korzystamy, ale szybko zbieramy się w drogę. Przed nami odcinek do Srebrnej Góry, który znam. Początek mocnym podjazdem, dalej jest trochę łąk, szutrówek, dwa podejścia wąskimi rynnami. Szlak prowadzi w drugiej części szutrówkami, na których towarzyszą nam świetne widoczki. Dojeżdżamy w końcu do Przełęczy Mikołajowskiej, dalej zaliczamy krótkie podejście na Wilczak (w maju z Magdą to podjechaliśmy) i zjazd do Przełęczy Wilczej. Niby łatwy, bo twardy i dużo kamieni nie ma, ale wymaga uwagi. Po minięciu przełęczy czeka nas znów wspinaczka. Jedziemy ze Sławkiem i Arturem z Gomoli i przez kolejne kilometry, aż do Srebrnej Góry współpracujemy, co przekłada się na dobre tempo. Docieramy szybko do wiaduktu (nie akweduktu) w Srebrnej Górze, przed którym mamy krótki, ale techniczny zjazd. Przed zjazdem z samego wiaduktu Sławek ostrzega nas, że jest bardzo trudny, to samo zresztą mówił wcześniej Artur. On to zjechał, my jednak odpuściliśmy, jak tylko zobaczyliśmy jak to wygląda. Bardzo stromo, luźna ziemia, do tego powalone drzewa po bokach - nie dla mnie. Mówiąc szczerze, to miałem problemy z zejściem;) Chwilę później jesteśmy już na bufecie pod Twierdzą Srebrna Góra.

Na bufecie są z nami koledzy z Gomoli, Sławek, ruszamy razem. Do Twierdzy jedziemy w cieniu naszych rywali i tak też zaliczamy przejazd wąskim singlem po wałach obronnych. Kapitalne miejsce, ale jednocześnie niebezpieczne. Szybko jednak wyjeżdżamy z powrotem na szerokie szutry. Przed nami Góry Sowie. Podstawowa znajomość geologii Sudetów podpowiada mi, że ten odcinek może być najbardziej wymagającym z całego wyścigu. Wskazuje na to również profil trasy - niby interwał z krótkimi podjazdami i ostrymi zjazdami, ale tendencja ciągle pod górę aż do Wielkie Sowy. Tak też jest w rzeczywistości. Czerwony szlak prowadzi nas przez kolejne grzbiety i przełęcze, towarzyszą nam super widoki na góry i rozległe doliny. Jedziemy na przemian wąskimi ścieżkami i szerszymi drogami, nie brakuje kamieni, ale podstawową atrakcją są korzenie i wszędobylski, połyskujący w świetle promieni słoneczncych muskowit. Mijamy kilka ciekawych zjazdów i docieramy w końcu do stromego podejścia. Wydra próbuje podjechać, i wszyscy obecni przy tym go dopingujemy, ale prawda jest brutalna - podjazd jest bardzo ciężki. Kolejny długi i ciężki podjazd prowadzi na szczyt Kalenicy - tutaj również Artur atakuje, a my z Pawłem butujemy. W końcu zjeżdżamy niełatwym, ale świetnym, podobnie jak większość zjazdów dzisiaj, do Przełęczy Jugowskiej. Bufet!

Uzupełniamy paliwo i ruszamy na Wielką Sowę przez Kozią Równie. Od pewnego momentu podjazdu, na którym nie brakuje wspaniałych widoków na okolicę, jedziemy ze Sławkiem i Kłosiem. Odcinek po grzbiecie góry sprawia mi osobiście bardzo dużo radochy, są spore kamienie i duże skałki obok, co niejako spełnia moje poczucie estetyki, dzięki czemu ogarnia mnie towarzyszący mi praktycznie bez przerwy entuzjazm i poczucie, że robię coś świetnego.

Po zjeździe na Przełęcz Kozie Siodło zaczynamy właściwą wspinaczkę na Wielką Sowę. Nawierzchnia to w przeważającej części luźne kamienie. Są odcinki, na których trzeba walczyć o utrzymanie w siodle nie ze względu na nachylenie, ale na luźne podłoże właśnie. W końcu jednak docieramy na szczyt, mijamy wieżę widokową i zaczynamy osławiony zjazdy po telewizorach. Po maratonie w 2010 roku zjazd z Wielkiej Sowy był dla mnie synonimem walki o przetrwanie i miałem sporą chęć sprawdzić się i tym razem. Jestem jednak rozczarowany - wybudowane od tamtego czasu betonowe przepusty sprawiły, że spływająca z góry woda nie wymywa już drobniejszego gruntu i kamienie nie sa luźne, a i ich wielkość nie robi już wrażenia. Zawiodłem się. Przed bufetem Artur wspominał, że do mety w Walimiu nie jedziemy technicznymi zjazdami z Małej Sowy, a bokami asfaltem - po zjeździe z Wielkiej Sowy czuję niedosyt i mam nadzieje, że te "plotki" się nie potwierdzą. Krótki podjazd, na którym niestety Sławek i Mariusz nam uciekają i zjeżdżamy z Małej Sowy - jednak szlakiem:) Zjazdy są wymagające, miejscami nawet bardzo wymagające, nadgarstki dostają solidną porcję uderzeń, trzeba pracować cały ciałem - ale o to właśnie chodzi, czysta przyjemność! Ostatni kilometr - dwa asfaltami, szybko dochodzimy Sławka, Mariusz został na szlaku.

Kultowe Góry Sowie nie zawiodły. Prawdziwie górskie ściganie za nami. Szkoda słabego początku, ale najważniejsze, że jesteśmy na mecie. Przed jutrzejszym etapem jestem jednak pełen obaw, czy zdołam usiedzieć kolejne 5-6 godzin w siodle? Obiad i śniadanie następnego dnia jemy w zajeździe u Huberta w Walimiu. Na kolację wybraliśmy się do Głuszycy - Jarek reklamował z entuzjazmem knajpę Oberża PRL - niestety była zamknięta, więc wylądowaliśmy w Starej Piekarni, pod którą stał już Nissan Navara Grześka;)


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, W towarzystwie, MTB Challenge

Sudety MTB Challenge - etap III - Złoty Stok

Środa, 25 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst62.40/55.00km w06:10h avg10.12kmh vmax51.30kmh HR 143/174

Po dwóch etapach i ponad 12 godzinach w siodle dosyć wyraźnie czuję zmęczenie, szczególnie, że nie wyspałem się tak, jakbym chciał. Na szczęście trzeci etap do Złotego Stoku jest najkrótszy i zapowiada się, że będziemy na mecie wcześniej. Jeszcze wczoraj wieczorem autor trasy ostrzegał, że trzeci etap jest najcięższy i trzeba się przygotować. Mam wrażenie, że to tylko takie gadanie..

Ruszamy ze Stronia Śląskiego, po zrobieniu krótkiej rundy honorowej przez miasto kierujemy się w stronę granicy. Od samego początku nie czuję się dobrze. Jadę wręcz fatalnie, boli mnie tyłek i nie czuję mocy w nogach. Po wjechaniu do lasu nawierzchnia zmienia się na żwirek, kamienie, jest jeszcze gorzej. Pierwszy podjazd jest długi i naprawdę mocno walczę, żeby nie stracić dużo. Po wjechaniu na asfalt z kolegami z Gomoli odzyskuję nieco wigor. Nagle zbaczamy z drogi mocno pod górę - podejście jest ciężkie, dobrze jest mieć lekki rower;) Okazuje się, że cały ten odcinek nie do podjechania był warty grzechu, po zdobyciu Czernicy przed nami świetny singielek z masą korzeni, borówek i wszystkiego, co najlepsze w tych okolicach, włącznie z widoczkami. Po minięciu kolejnego grzbietu wznoszącego się na ponad 1000m nad poziom morza zaczynamy bardzo techniczny zjazd. W jednym miejscu sam GG stoi i ostrzega przed skazanymi na porażkę próbami pokonania powalonego drzewa. Cały odcinek wymaga maksymalnego skupienia i techniki. Mi niestety w sprawdzeniu swoich umiejętności przeszkadza zawodniczka z Litwy, które po wielokrotnych prośbach z mojej strony i kilka glebach z własnej winy, nie przepuściła mnie.. Zjazd na asfalt, i za chwilę kolejny świetny, jednak łatwiejszy i szybszy zjazd. Na końcu wjeżdżamy na szutry i jedziemy do pierwszego bufetu, zlokalizowanego wcześniej niż pierwotnie planowano. Jak się dowiedzieliśmy od obsługi (jak zwykle kapitalnej), skala trudności etapu sprawiła, że na Przełęczy Gierałtowskiej będzie dodatkowy bufet, kolejne dwa na Przełęczy Lądeckiej i po zjeździe z Borówkowej, a przed Jawornikiem.

Za bufetem jedziemy ze Sławkiem szutrówkami. W końcu jednak odbijamy z szerokiej drogi i zaczynamy podróż szlakiem granicznym. Początek to wspinaczka na Przełęcz Trzech Granic i dalej na Smrek. Szlak jest wąski i wyboisty, ale płaski. W jednej z nielicznych kałuż pełnych błota Paweł wywinął przysłowiowego orła, szkoda, że nie mam kamerki na kasku;) Pośmialiśmy się, ale faktem jest, że moje tempo nie było za mocne, jechałem słabo. Dopiero po kilku kolejnych minutach, po minięciu krótkiego podejścia na skałki, odzyskałem wigor. Dalsze kilometry do bufetu na Przełęczy Gierałtowskiej mogę opisać krótko: było kapitalnie! 100% MTB, ostre podjazdy, miejscami podejścia, świetne wąskie i kręte zjazdy, masa korzeni, borówek, kamieni, świetne widoczki, czysta przyjemność. Kilka miejsca wymagało wzmożonej ostrożności, w jednym z nich Paweł zawstydził mnie zjeżdżając swobodnie odcinek, przed którym zszedłem z roweru. Były też niezwykle urokliwe skałki, naprawdę pięknie!

Na bufecie większość ludzi jest zachwycona, ale trzeba uczciwie przyznać, lekko nie jest. Średnia prędkość pokonywania szlaku granicznego oscyluje w granicach 9-10kmh! Ruszamy dalej! Kolejne bufet na Przełęczy Lądeckiej, za 9km. Szlak nieco zmienił charakter. Początek jest łatwy, ale szybko wjeżdżamy w dzikie odcinki, masa powalonych drzew, gałęzie, do tego strome podjazdy i jak zwykle świetne zjazdy. Jest sporo kamieni. Jedziemy z Pawłem nieźle, a co najważniejsze, mamy z tej jazdy masę frajdy. W około połowie odcinka dochodzimy na podejściu dwóch gości, jak się okazało chwilę później, jednym z nich był Mariusz. Jedziemy kawałek razem, ale w końcu odjeżdżamy. W końcu wyjeżdżamy z ciemnego lasu, krótki odcinek po łąkach i wyjeżdżamy na asfalt, gdzie zlokalizowany jest trzeci bufet. Odcinek od poprzedniego bufetu o długości około 9km jechaliśmy ponad godzinę!

Po kilku chwilach zajadania się owocami i popijania powerade czas ruszać. W międzyczasie lekko zachmurzyło się - wygląda na to, że na Borówkowej będzie mokro. Na szczęście Grzesiek odpuścił nam znienawidzony chyba przez wszystkich podjazd po trawie i na właściwą Przełęcz Lądecką wjeżdżamy asfaltem, dalej jedziemy znanym dobrze podjazdem na Borówkową Górę. Pamiętam, jak zaledwie dwa i pół miesiąca temu, przy okazji maratonu w Złotym Stoku, męczyłem się pchając rower po tym szlaku. Dzisiaj było inaczej, odnalazłem w sobie rezerwy i cały podjazd pojechałem mocno. Paweł nieco zwolnił, co w połączeniu z wyczerpaniem się jego zapasów jedzenia było niejako bodźcem do podjęcia działania w postaci dzielenia się żelami. Dopiero trzeciego dnia zaczęliśmy jechać jak partnerzy;) Podjazd minął szybko i w końcu dotarliśmy do wieży, za którą czekał na nas świetny, chociaż mocno przereklamowany w kontekscie tego, co dzisiaj już przejechaliśmy, zjazd. Odcinki po korzeniach pokonuję z uśmiechem na twarzy, który towarzyszy mi również podczas lawirowania między wielkimi głazami w dwóch miejscach. Całość bez schodzenia, tylko jednak podpórka, w dodatku w banalnym miejscu. Jest nieźle, trochę się podbudowałem. Po zjeździe, na Przełęczy Różaniec jest ostatni bufet, z którego po wspólnie podjętej decyzji, nie korzystamy. Chcemy z Pawłem możliwie najwięcej odrobić, bo nie da się ukryć, że na pierwszych kilometrach straciliśmy sporo przez moją słabą dyspozycję.

Zaczynamy, znany świetnie wszystkim, podjazd na Przełęcz Jawornicką. Podjazd jest krótki, ale stromy, a momentami bardzo stromy. Na majowym maratonie w tym miejscu dosłownie umierałem. Dzisiaj prawie całośc wjechałem, odpuściłem tylko w miejscu o największym nastromieniu. Zmęczenie trzeciego dnia jednak daje się we znaki. Niespodziewanie trasa odbija w prawo przed samym końcem podjazdu i wiedzie nas nowymi dla mnie ścieżkami. Spodziewaliśmy się szybkich zjazdów szutrówkami do Złotego Stoku, jak to ma miejsce zazwyczaj. W zamian dostaliśmy kawał ciężkiego MTB. Ostre podjazdy do tego sporo kamieni na odcinkach płaskich i świetne zjazdy, mocno techniczne. Dwa miejsca dla mnie zupełnie poza zasięgiem, a w zasadzie zjazd z nich to dla mnie abstrakcja. Niemniej świetnie się bawiłem na końcówce, jak widać okolice Złotego Stoku, pomimo opinii łatwych i przyjemnych, mają olbrzymi potencjał do ułożenia bardzo trudnej trasy. Na tym krótkim odcinku wyprzedzamy najpierw dwie osoby, a po chwili kolejne dwie - parę Czechów na fullach. Było jasne, że ci ostatni szybko nas wyprzedzą na zjazdach i tak też zrobili na dosłownie ostatnich technicznych metrach zjazdów. Ostatnie dwa kilometry szutrami i asfaltem do rynku w Złotym Stoku.

Ufff meta! Jestem totalnie zaskoczony. Nie spodziewałem się, że etap do Złotego Stoku będzie tak trudny, a jednocześnie da mi tyle frajdy. Było wszystko, co w jeździe rowerem po górach najlepsze. Bawiłem się kapitalnie i pomimo skrajnie różnych wrażeniach po etapie wśród zawodników, jestem w 100% za taką ideą wytyczania trasy. Gdyby zebrać szlak graniczny, Borówkową, odcinek z Przełęczy Jawornickiej do Złotego Stoku, mielibyśmy chyba najciekawszy po Karpaczu maraton w Polsce (choć mogę się mylić, wielu tras jeszcze nie jechałem!), a po takim maratonie ludzie mówiliby o kultowym borówkowym szlaku granicznym, a nie o Borówkowej Górze, która byłaby zaledwie kropką nad i. Grzegorz, wielkie wielki dzięki! Świetnie się bawiłem! Entuzjazm na mecie udzielał się wielu zawodnikom, wśród nich nie mogło zabraknąć Jarka, który bawił się tak dobrze, że do mety dojechał z urwaną szprychą w kole i pękniętym wózkiem przerzutki;) Na szczęście Czesi sprostali zadaniu i rower był gotowy do następnego etapu.

Złoty Stok poza, jak się dzisiaj okazało, świetnymi trasami MTB, oferuje również genialną knajpę, którą odwiedzamy przy każdej okazji. Zjedliśmy po olbrzymim obiedzie, a na kolację porcję makaronu, osobiście dołożyłem do tego szarlotkę z lodami:) To był świetny dzień!


Kategoria W towarzystwie, Mbike, Imprezy / Wyścigi, Góry, 050-100, MTB Challenge

Sudety MTB Challenge - etap II - Stronie Śląskie

Wtorek, 24 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst82.00/65.00km w05:48h avg14.14kmh vmax73.90kmh HR 144/180

Drugi etap ze startem w Kralikach zapowiada się lekko i przyjemnie, przed nami tylko długa wspinaczka na Śnieżnik i dalej szutry znane z maratonu w Stroniu Śląskim i Międzygórzu (które znam tylko z opowieści, bo osobiście nie miałem jeszcze okazji jeździć w tych rejonach), banał;)

Startujemy z rynku w Kralikach, pierwsze kilometry asfaltami, tempo nie jest mocne. Pierwsze podjazdy na łące rozciągają grupę. Właściwie do 8km jedziemy po lekkim terenie, ale mocne tempo i słońce robią swoje, kolejne osoby nam uciekają. Po pierwszych zjazdach zaczynamy mocny podjazd, początkowo asfaltami, później odbijamy w szutrówkę. Ciekawostką jest, że przejeżdżaliśmy bardzo blisko Trójmorskiego Wierchu, będącego punktem styku zlewisk trzech mórz: Bałtyckiego, Czarnego i Północnego. Zaczynają się zjazdy, te szybkie, których nie lubię.. momentalnie tracę pozycje wypracowane na podjeździe, jest tylko krótki odcinek z błotem i kamieniami, który dobrze wykorzystuję i odrabiam straty. Wyjeżdżamy na łąki, trasa prowadzi brukowaną drogą, która przechodzi w asfalt, na którym rozwijam prędkość 74km/h - nieźle;)

Z profilu jasno wynika, że przed nami jest podjazd na Śnieżnik, ponad 11 km wspinaczki. Początek asfaltami. Rozgrzaliśmy się z Gustawem i na tym odcinku mamy dobre tempo, co owocuje masowym wyprzedzaniem. Mijamy Jodłów i kierujemy się do lasu - dobrze, bo jest naprawdę bardzo ciepło i jazda dłużej na słońcu może się źle skończyć. Przy schronisku Ostoja jest bufet - powerade, pomarańcze i jedziemy dalej. Nie znam podjazdu na Śnieżnik, wiele o niz słyszałem, ale nie miałem okazji go pokonać. Pierwsze kilometry prowadzą szutrówkami. Nachylenie drogi pozwala jechać ze środka, momentami tylko jest stromiej i trzeba się ratować młynkiem. Przy skrzyżowaniu, które poznaję z filmów Remika odbijmy w prawo, szlak robi się bardziej wymagający, pojawiają się kamienie, a nachylenie ścieżki rośnie. Przejeżdżamy pod Małym Śnieżnikiem, mijamy Halę Śnieżnicką. Lekkie zjazdy wśród głazów prowadzą nas do schroniska. Miejsce kultowe dla maratończyków - w końcu tu jestem:) Za schroniskiem odbijamy w lewo na nie mniej słynny zjazd. Przed startem dzisiejszego etapu sporo zostało powiedziane o tym zjeździe, że lepiej miejscami zejść, że są objazdy bokiem najgorszych miejsc. Początek jest faktycznie mocny, jest stromo, sporo korzeni i kamieni. Później jest tylko lepiej, kamienie są większe, a korzenie ułożone pod jeszcze mniej korzystnym kątem. Na całym zjeździe dopingują nas mocno turyści liczni na szlaku. Takiego dopingu jeszcze nie przeżyłem. Zjazd faktycznie miejscami jest bardzo ciężki, kilka razy muszę zejść z roweru, ale wiem, że nie mam dobrej formy jeśli chodzi o techniczne zjazdy, sporo osób mnie wyprzedza, ręce szybko odmawiają posłuszeństwa, nawet Gustaw jest zaskoczony, bo szybko mi ucieka i musi czekać.. Po sekcji technicznej zaczynają się szybkie zjazdy szutrówkami. Po zjechaniu do potoku Wilczka jesteśmy za kolegami z Gomoli, którzy wyraźnie lepiej zjeżdżają. Przed nami podjazd na Przełęcz Śnieżnicką do drugiego dzisiaj bufetu. Podjazd jest o tyle ciężki, że jedziemy w pełnym słońcu, a jednocześnie jesteśmy w wąskiej dolinie osłonięci wysokimi stokami od wiatru. Przed dojechaniem do bufetu dosłownie umieram..

Udało się, jest bufet. Mówię Pawłowi, że muszę odpocząć. Smarujemy u Czechów napędy, uzupełnia płyny, ja dodatkowo reguluję pozycję klamek moich Avidów, którą obwiniam (niesłusznie zresztą) o ból dłoni na zjazdach. Po prostu za mocno jest zaciskam i zmiana pozycji nic nie zmieni;) Za bufetem mamy kolejne szybkie zjazdy, w tym fragment po bruku, to boli;) Mija nas m.in. Romek, jego tempo na zjeździe jest imponujące! Przejeżdżamy pod Jaskinią Nieźwiedzią - muszę tu kiedyś przyjechać turystycznie, bo atrakcji po drodze jest wiele! Dojeżdżamy szybkimi szutrami raz w górę, raz w dół do mocnego podejścia. Odcinek podobno znany jest z maratonu w Stroniu Śląskim - sporo słyszałem o odcinku granicznym z tego maratonu i wszystko wskazuje na to, że właśnie w tym momencie zaczynamy ten odcinek. Lekko nie będzie. Po podejściu po kamieniach i błocie jedziemy wąskim singlem wśród korzeni i borówek. Jest pięknie. Kilka kolejnych kilometrów to czysta zabawa i czerpanie ogromnej przyjemności z jazdy wąską ścieżką. Wyraźnie odżywam, bo ostatnie kilometry Paweł mnie ciągnął na kole. Jest kilka odcinków błotnistych i one dają obraz tego, co działo się na maratonie dwa tygodnie temu, kiedy wody w górach było zdecydowanie więcej - musiało być podobnie jak na etapie na Wielką Raczę w czerwcu. Zjeżdżamy w końcu ze szlaku granicznego, co wyraźnie cieszy Pawła, szutrowe zjazdy, krótki podjazd i jesteśmy na ostatnim bufecie.

Przed nami ostatni mocny podjazd, kawałek po równym, zjazdy i jeszcze jeden krótki podjazd. Końcówka to zjazdy asfaltami i szutrówkami, tak przynajmniej wynikało z tego, co mówił przed startem Jarek. Pierwszym podjazd jest naprawdę ciężki. Początek jedziemy mocno, ale nawierzchnia się psuje, w końcu jedziemy po ubitych kamieniach, co mocno odczuwa kręgosłup, plecy i tyłek. Odpuszczamy. Ten podjazd wyjątkowo premiuje 29-ery. Do szczytu docieramy z kolegami z Gomoli, jednak uciekamy im na kolejnych płaskich kilometrach poprowadzonych drogami asfaltowymi. Kilometry połykamy szybko, zgodnie współpracując z dwójką zawodników. Dochodzimy kolejne osoby. Po pokonaniu krótkiego podjazdu odbijamy w lewo na wąską ścieżkę prowadzącą stromo w dół. Zaliczamy świetny zjazd, jest wszystko, korzenie, błoto, luźne kamienie i wielkie głazy, miodzio! Kończymy zjazd na szutrówce i ponownie pniemy się w górę. Podjazd nie jest długi, ale jego nachylenie sprawia, że porządnie nas wymęczył, szczególnie, że mamy już w nogach blisko 70km. Wyprzedzamy przed szczytem dwóch Litwinów, z którymi mamy nadzieję nawiązać walkę w klasyfikacji generalnej. Po pokonaniu ostatnich metrów pod górę jesteśmy z Pawłem zadowoleni ze wspólnej pracy i gratulujemy sobie, przecież do mety pozostały już tylko asfaltowe zjazdy.

Mocno się zdziwiłem, kiedy bardzo szybko z asfaltu zboczyliśmy na zniszczoną szutrówkę, by po chwili mknąć kamienistą drogą. Momentalnie dłonie odmawiają posłuszeństwa.. Wyjeżdżamy z lasu i prujemy po łąkach. Tutaj niestety mijają nas Litwini. Dojeżdżamy w końcu do asfaltu i dokręcamy do mety w Stroniu Śląskim. Szkoda, wielka szkoda tej końcówka, bo stosunkowo dobrze przejechana końcówka na podjazdach została popsuta na prostych zjazdach. Inna sprawa, że faktyczny przebieg trasy nie pokrywał się z wyrysowanym w roadbooku i na mapie przed etapem. Wybaczam jednak te niedogodności, w końcu chodzi o jazdę po górach, a nie po asfaltach, a to, że jestem slaby na prostych zjazdach to tylko i wyłącznie moja wina.

Zakwaterowanie w szkole w Stroniu na sali sportowej, wszyscy razem. Świetna atmosfera. Wrażenie robi również bikepark, w którym zgromadzonych jest prawie 200 rowerów. Miasteczko zawodów tętni życiem do późnych godzin. Stronie Śląskie zapamiętam również z bardzooo obfitego obiadu za śmieszne pieniądze.


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, W towarzystwie

Sudety MTB Challenge - etap I - Kraliky

Poniedziałek, 23 lipca 2012 | dodano: 05.08.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚ dst91.00/75.00km w05:48h avg15.69kmh vmax54.80kmh HR 155/190

Pierwszy etap prowadzi z Kudowy Zdrój do Kralik w Czechach. Dystans 88km mówi sam za siebie - lekko nie będzie. Ruszamy w dobrych nastrojach. Początek szybki, po asfaltach, szybko jednak rozciąga się stawka na podjeździe. Po pierwszych podjazdach są też krótkie zjazdy - długo już nie jeździłem w górach i nie czułem się pewnie. Dalej jest już lepiej. Bardzo śliski zjazd w Lewinie po trawie i błocie - tutaj moje opony Maxxis Ikon zupełnie się nie sprawdziły. Dalej stoimy w korku - nikt nie wie o co chodzi. Zagadka wyjaśnia się po kilku chwilach - czeka nas przeprawa około 100metrów rzeką. Początek udaje się jechać nie zamaczając nóg, ale dalej woda jest głębsza i w efekcie buty są przemoczone.. Kolejne kilometry poprowadzone są szybkimi szutrówkami, jest kilka stromych asfaltów - już pierwszego dnia doceniam miękkie przełożenie 22-36. Przed Podgórzem mamy pierwszy techniczny zjazd - zjeżdżam z duszą na ramieniu, zupełnie nie mogę się odnaleźć i zastanawiam się, co ja tu robię, jest fatalnie. Dopiero po chwili orientuję sie, że zjeżdżałem na zablokowanym amortyzatorze - to sporo wyjaśnia;)

Kolejne kilometry wiodą głównie szutrówkami. Na podjazdach jedziemy z Pawłem mocno, co skutkuje wypracowaniem coraz lepszej pozycji. Mijamy naszych rywali z Gomoli, Artura i Darka - po czasówce jesteśmy tuż przed nimi. Szybkie odcinki poprzeplatane są sekcjami błota i kałuż. Miejscami jest naprawdę ciężko. Dojeżdżamy w końcu do bufetu, na którym obsługuje nas Grzesiek Golonko. Bufet jest dosyć późno, bo w okolicach 35km. Robi się gorąco, nawet bardzo. Za bufetem mamy mocny podjazd, na którym niestety łapią mnie skurcze w obu nogach. Zaciskam zęby i staram się rozjechać. Szybko przechodzi, ale ból w nogach towarzyszy mi tak naprawdę do końca etapu. Kolejne kilometry wytyczone są po ładnym szlaku z widoczkami i skałkami tuż przy drodze. Przed miejscowością Spalona, w której przecinamy drogę do Zieleńca, mamy ostry podjazd po trawie. Dalej jedziemy szutrówkami zostawiając za sobą rywali z Veloclubbers. Ponownie mamy dobre tempo. Do drugiego bufetu prowadzą szybkie zjazdy z luźnymi kamieniami i miękkim poboczem. Nie lubię takich zjazdów, pisałem już o tym wieloktronie, ale dzisiaj czuję się wyjątkowo niepewnie na takich odcinkach. Paweł sporo na mnie czeka. Tuż przed bufetem mijamy punkt kontrolny - dobrze, że mój partner poczekał;)

Za bufetem ponownie napieramy z Pawłem, mamy dobre tempo. Po krótkim odcinku wąskim błotnistym singlem wyjeżdżamy na kamienistą szutrówkę. W pewnym momencie jadąc z młodym Rosjaninem, okazuje się, że Paweł ma mało powietrza w tylnym kole. Próba podpompowania, ale niezbędne okazuje się założenie dętki. Chwilę to trwa. W międzyczasie mijają nas kolejne osoby, Gomolaki, Romek.. Siła zespołu jednak polega na współpracy i stosunkowo szybko ponownie ruszamy do boju:) Kolejne kilometry gonimy, dopingowani po drodze przez Grześka G. Naszych rywali z Gomoli dochodzimy na trawiastym podjeździe i brutalnie porzucamy. Romek łapie się z nami, a nawet ucieka nam przed bufetem. Mijamy go na ostatnim asfaltowym podjeździe, za którym czeka na nas szybki zjazd po stoku. Paweł i Romek mijają mnie z zawrotną prędkością, a ja zwyczajnie boję się puścić klamki niebezpiecznie rozgrzanych i wyjących już hamulców. Na szczęście zjazd nie był długi. Uffff pora na objadanie się i uzupełnienie płynów.

Z ostatniego bufetu zlokalizowanego już na terenie Republiki Czeskiej do mety pozostało kilkanaście kilometrów. Czeka nas jednak mocny podjazd. Początek jedziemy z Romkiem, szybko dochodzimy Gomolaków, którzy uciekli nam na bufecie i jedziemy swoje. Nieskromnie powiem, że jednak tego dnia jesteśmy mocni na podjazdach. Szkoda, że tracimy na szybkich zjazdach przeze mnie. Dalej jedziemy szybkimi szutrówkami i próbujemy gonić zawodników przed nami. W końcu nadchodzi czas zjechania z pokonywanego właśnie pasma w stronę Kralik. Wbrew temu, czego się spodziewałem, zjazdy poprowadzone były ciekawym odcinkiem. Początek zjazdu jest średnio trudny, przejeżdżamy obok starego bunkra i zaczynamy bardziej stromy odcinek po korzeniach. Jest ciekawie:) Udaje mi się zjechać, ale na samej końcówce przy wjechaniu na asfalt zszedłem z roweru - źle oceniłem nachylenie zjazdu. Kawałek asfaltem i coś czego nie lubię - czyli szybki zjazd po trawie. Tutaj Paweł znów musiał na mnie czekać. Ostatnie kilometry do mety na rynku w Kralikach asfaltami. Tutaj mocno współpracowaliśmy z Pawłem, na ogonie siedziało nam bowiem dwóch zawodników.

Na mecie jesteśmy po blisko 6 godzinach. 25 miejsce w klasyfikacji TEAM pozostawia niesmak - gdyby nie moje skurcze i defekt w rowerze Pawła, mogłoby być nieźle. Szkoda, ale mimo wszystko nie jest źle. Inna sprawa, że czuję się kompletnie wypompowany. Spodziewałem się łatwego etapu - owszem było szybko i mało technicznie, ale jednak nie było lekko.

W Kralikach zakwaterowani jesteśmy w bardzo ładnej szkole. Po prysznicu idziemy na rynek na obiad. Później długo walczę z rowerem - poznaję przy okazji Sławka i Marcina. Wieczorem większą grupą odwiedzamy pizzerię i zjadamy gigantyczne porcje makaronu. Czeskie piwo dobre, nastroje pozytywne:)


Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, W towarzystwie