Sudety MTB Challenge 2013 - etap III - Stronie Śląskie - Złoty Stok
Środa, 31 lipca 2013 | dodano: 19.08.2013 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp ˚
dst60.24/55.00km
w05:29h avg10.99kmh
vmax60.24kmh HR 141/164
Po wczorajszym etapie wyjątkowo dobrze się zregenerowałem, wstałem naprawdę wypoczęty i ogromnie zmotywowany do odrabiania strat po awarii. Jednocześnie jestem świadomy, że do tej trasy trzeba podejść z wielką pokorą i szacunkiem, inaczej można przepaść gdzieś w granicznych borówkach;)
Start i tzw. runda honorowa dookoła Stronia Śląskiego, następnie krótki zjazd do Młynowca i zaczynamy najdłuższy podjazd całego wyścigu - na Czernicę. Początek Młyńską Drogą dla mnie bardzo ciężki. Z trudem mogę wkręcić się w tętno, nogi drewniane, mimo, że rano czułem się naprawdę dobrze. Chyba nieprawdą jest, że przy tak długich wyścigach etapowych nie ma sensu robić rozgrzewki. Jarek i Paweł uciekają mi, jednak trzymam ich w zasięgu wzroku. Trzymam się Kasi Galewicz, która kręci zwykłym dla siebie szybkim i równym rytmem. W cieniu Krowiego Jawornika odbijamy na Bialską Pętlę, na której w końcu doganiam Pawła i jedziemy razem. Podjazd jest długi, kilometry mijają powoli, w końcu jednak docieramy do asfaltu. Stąd już niewiele nas dzieli od szlaku na Czernicę. Pogoda jest dobra, słonecznie, ale nie za gorąco.
Odbicie z asfaltu w prawo mocno pod górę, dopingowani przez Czechów wdrapujemy się żółtym szlakiem. Wszystko jest jednak do podjechania, co udowadnia nam jeden zawodnik. Sens takiego szarpania to inna sprawa. Po wypłaszczeniu szlak podobnie jak przed rokiem zachwyca mnie swoim charakterem - specyficzna roślinność, wąska ścieżka usiana korzeniami, góra-dół-góra-dół. W kilku miejscach inni mnie blokują, ale co zrobić, próbuję wyprzedzać bokami, na szczęście obyło się bez przygód:) W końcu, tuż przed zjazdami, dochodzę Jarka. Zjazd z Płoskiej do Bialskiego Duktu jest fenomenalny. Niestety nie udało mi się zjechać całości, musiałem się raz zatrzymać, ale szybko wskoczyłem na rower i dalej goniłem Jarka:) Po krótkim odcinku po szutrach znowu na singla pod Szeroką Kopą, tym razem już mniej wymagającego, ale w dalszym ciągu świetnego. Lądujemy w dolinie Białej Lądeckiej na szlaku, którym jechaliśmy już wczoraj. Przede mną kilka kilometrów wymagającego podjazdu. Jarek narzuca mocne tempo, szybko odpadam i jadę swoje. Po ponad 20 minutach wspinaczki docieram do bufetu, uf nareszcie:)
Za bufetem dalej w górę. Jedziemy z Arkiem i Sebastianem, śmiejemy się, że trzeba gonić Jarka. Na ostrym odcinku odchodzę chłopakom i zbliżam się do Jarka. Wjeżdżamy na szlak graniczy. Nie muszę pisać, jak bardzo mi się podoba:) Wąska kręta ścieżka prowadzi mnie przez kolejne szczyty i przełęcz. Najbardziej charakterystyczna jest niewielka skałka, na którą jednak ciężko się wdrapać i wielki żal zjeżdżać bez zasmakowania wspaniałego widoku rozpościerającego się w obie strony, zarówno Czeską, jak i Polską. Za Przełęczą Trzech Granic zaczynamy serię korzenistych zjazdów. Wyciskam siódme poty z mojego Mbike'a, dosłownie każda jego część woła o litośc, jednak kiedy tylko mogę, dokręcam po korzeniach - opony Rocket Ron 2.25 przy odpowiednio niskim ciśnieniu zapewniają nieziemski komfort i trakcję. Za Pasieczną zaczyna na zjazdach przybywać kamieni, kilka zjazdów jest naprawdę mocnych, na jednym z nich o mały włos nie potrąciłem Grześka;) Z każdym kolejnym zjazdem powiększam przewagę nad Jarkiem i chłopakami z Bydgoszczy. Jedzie mi się świetnie, trasa jest kapitalna. Na długim podejściu do Kowadła pozdrawiam turystów - zdziwili się nieco, że jako jedyny jestem w tak dobrym humorze;) Mijamy kilka ładnych skałek, naprawdę trzeba ten szlak zrobić kiedyś na spokojnie, bo okoliczności przyrody są doprawdy nieziemskie! Powoli czuję, że kończy mi się paliwo i faktycznie zbliża się pora, kiedy powinienem zjeść żel. Oceniam jednak, że do bufetu zostało już naprawdę niewiele. To był olbrzymi błąd. Momentalnie mnie odcina, spada koncentracja. Zjazd, który odpuściłem przed rokiem, również tym razem schodzę, w tym miejscu mijają mnie wyprzedzeni w pocie czoła dwa zawodnicy. Staram się gonić, ale na ostatnim zjeździe prowadzącym do Przełęczy Gierałtowskiej, na której zlokalizowany jest drugi bufet, zaliczam trzy bezsensowne upadki, dwie z nich w momencie, kiedy rower jedzie w górę. Robi się nieciekawie.. Dojeżdżam do bufetu.
Z bufetu ruszam po dłuższej chwili, w międzyczasie zdążyli dojechać chłopaki z Bydzia Power i kilku innych zawodników. Napycham się owocami i poweradem. Ruszam. Jest dobrze, siły wracają. Po krótkim łatwym odcinku, szlak znowu pokazuje pazura, stromy wąski singiel. Znowu mam kryzys, schodzę z roweru - dochodzą mnie Kasia Galewicz, Sławek i Jarek. Trzymam się ich i mimo, że lepiej radzę sobie na trudnym technicznie odcinku, to nie mogę przeskoczyć do przodu - co chwilę robię jakieś głupie błędy. Zaczynam się irytować, bo dosłownie co chwilę albo koło mi ucieka, albo niepotrzebnie kombinuje i szukam innej ścieżki, zamiast jechać najprostszą, albo po prostu kompletnie bez sensu hamuję.. Za mało cukru i głowa nie pracuje. Mimo to nie mam problemu z tym, żeby docenić piękno tego szlaku, jest wszystko - super wąski singielek prowadzi raz w górę, raz w dół, po korzeniach, kamieniach i hopkach. Trochę żałuję, że nie mam mocno bujanego roweru - byłoby więcej zabawy:) Zaczynam rozmyślać, że może rzucić w cholerę to całe dziecinne ściganie, kupić poważny rower i podciągnąć się w jeździe w dół.. Zaliczamy mocne podejście, gdzie dopinguje nas żona Arka:) Łykam żela i zaczynam czuć, że organizm przyjął wreszcie owoce, którymi nafaszerowałem się na bufecie. Wraca moc. Gonię Jarka i Sławka. Na jednym z ostatnich zjazdów, bardzo fajnym, szybkim i technicznym jednocześnie, Sławek łapie niestety gumę - dopiero w tym momencie orientuję się, że dzisiaj jadę bez zapasu, ups :) Gonię Jarka, ale po kolejnym durnym błędzie muszę się zatrzymać, a i trasa faworyzuje duże koła, toteż tracę dystans. Polana z kapitalnym widokiem na dolinę Lutyni i Pasmo Borówkowej - góry niewysokie, ale mam ogromny sentyment do tych okolic:) Wyjazd na asfalt i nie wiem czemu spodziewam się bufetu - zdaje się, że przed rokiem właśnie tutaj był bufet. Niestety teraz pitstop numer trzy zlokalizowany jest na Przełęczy Różaniec, tuż za zjazdem z Borówkowej. Trochę obawiam się tego podjazdu, czy dam radę.
Krótki odcinek asfaltem, przy parkingu na Przełęczy Lądeckiej trasa odbija na znany wszystkim doskonale podjazd na Borówkową. Gdzieś na łące stoi Jurek z teamu i mocno dopinguje - wielkie dzięki, to miłe:) Szlak wprowadza mnie do lasu - widzę Jarka, jakieś 40 sekund do minuty. Jednak nie szarpię, łapię swój rytm. Mija mnie Jurek z Goggle, mija mnie już chyba trzeci raz po awariach, jego tempo pod górę robi wrażenie, ale może uda się dogonić na zjazdach. Staram się chwilę jechać z nim, rozmawiamy, ale tempo jest dla mnie za mocne. Na krótkim odcinku trasa puszczona inaczej niż zwykle - zamiast szlakiem jedziemy kilkanaście metrów obok bardzo ostrą szutrówką. 10 metrów podprowadzam, ale wynika to zdecydowanie ze słabości głowy, bo spokojnie było do przepchnięcia. W końcu docieram na szczyt, charakterystyczna wieża, doping obecnych pod nią turystów i zaczynamy zabawę:) Cały zjazd znam dobrze, mam nawet wrażenie, że dzisiaj jest on wyjątkowo łatwy. Mimo to również tutaj nie ustrzegam się błędy i zaliczam podpórkę na płaskim odcinku po korzeniach, żenada... Na pocieszenie lekko zjeżdżam najtrudniejsze odcinki, jednak na ostatnim killerze po korzeniach dłonie od zaciskania klamek bolą! Bufet. W maju zaraz za bufetem złapały mnie kurcze i do końca etapu umierałem, dlatego opijam się i spokojnie ruszam. Nie próbuję wjechać najbardziej stromych odcinków, ledwo tam pcham rower pod górę. Wyprzedza mnie najpierw Kasia, a chwilę później jeszcze Mariusz i Piotr. Przed nami, zamiast szybkich szutrowych zjazdów, tak jak na maratonie w maju, ciężka przeprawa i zjazdy na miarę enduro. Pogoda się psuje, zbiera się na deszcz. Szybko okazuje się, że Vena inaczej poprowadził trasę w tym roku i po jednym ciekawym, acz mało wymagającym zjeździe po błotku i kamulcach ukrytych pod zeszłorocznymi liściami, do mety mkniemy już szutrami. Gonię zielonych, ale na ostatnich zakrętach odpuszczam, za szybko i za mało miejsca na wyprzedzanie, do tego kropi i na wystających skałkach robi się ślisko, a w zasadzie niczego to nie zmieni. Meta.
Na mecie zjadam trzy kanapki, które dziewczyny z biura zawodów własnoręcznie szykują codziennie rano - smakują jak nigdy. Trochę żałuję, że nie ma takich kanapek na bufetach:) Co do samego etapu, mam mieszane uczucia. Zdecydowanie bardzo ciężka trasa, jednocześnie dająca wiele frajdy. Kapitalne single, widoki, wymagające zjazdy. Cieszy mnie również, że na zjazdach mam dużo zabawy, a nie problem, jak przed rokiem. Z drugiej strony po raz kolejny zabrakło siły na cały etap, tym razem jednak jest to ewidentnie efekt mojej głupoty - nie jeść na takim etapie przez ponad godzinę to samobójstwo. Udało się urwać Pawłowi 8 minut, ale żałuję, bo mogło być lepiej, dużo lepiej. Po etapie jestem totalnie wyczerpany, udaje mi się nawet zasnąć w knajpie;) Złoty Stok to ciekawe miasteczko, jest tu tylko jedna knajpka, ale serwują świetne jedzenie, po ulicach biega klasyczny pimpek:)
117 Open / 57 M2
/2536608
Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, MTB Challenge, Teren, W towarzystwie, xt1