Powerade Garmin MTB Marathon - Piwniczna Zdrój
Sobota, 15 września 2012 | dodano: 18.09.2012 | Rower:Mbike Ultimate Carbon | temp 18.0˚
dst71.00/65.00km
w05:36h avg12.68kmh
vmax0.00kmh HR 159/202
Po świetnym maratonie w Korbielowie nie mogłem się doczekać startu w Piwnicznej. Dla mnie to zupełnie nowe tereny - w Beskidzie Sądeckim jeszcze nie byłem. Niestety od kilku dni we wszystkich prognozach pojawia się deszcz, niedobrze. Niby lubię trudne warunki, ale szkoda sprzętu. Na maraton jedziemy w pięcioosobowym teamowym składzie: Magda, Ula, Michał i Łukasz. Wyjazd w piątek po pracy. Śpimy w Rożnowie, są też Michał W. i Romek z Olgą.
Pobudka wcześnie, wycieczka po zakupy, śniadanie i nieco nerwowe zbieranie się do wyjścia - przed nami około godzina drogi do Piwnicznej. Dojeżdżamy sprawnie i jest sporo czasu, ale jak to zwykle bywa, zbieramy się na ostatnią chwilę. Do startu mamy około kilometr podjazdu - akurat na rozgrzewkę. Zdążyłem tylko rzucić okiem na mapę trasy - przyznam się, że chyba nigdy tak nie zlekceważyłem przygotowania się do maratonu, nawet na mapę nie spojrzałem.. Ustawiam się w sektorze obok kolegów z Gomoli i Grześka C. z Venutto.
Ostry start pod górę, jak to zwykle. Tym razem jednak jest naprawdę stromo. Od samego startu słabo się czuję - w nocy strasznie zmarzłem i czuję, że bierze mnie jakieś przeziębienie. Tracę kolejne pozycje. Dopiero po zjechaniu po kilku minutach, po zjechaniu z asfaltów w teren zaczynam jechać swoje. Podjazd nabiera procentów, kamienie są coraz większe i luźniejsze. W końcu następuje moment, kiedy trzeba zejść. Krótkie podejście przy świetnych widokach na Pieniny - pogoda dopisała, świeci słońce, dzięki czemu możemy podziwiać wspaniałą panoramę!
Pierwsze zjazdy są szybkie, wjeżdżamy w las. Krótki ostry odcinek pokonuję z jedną nogą w powietrzu - wypięła się, przez co zrobiło mi się naprawdę gorąco.. Dalej jest krótki bardzo wymagający odcinek, wszyscy zgodnie schodzą z rowerów, ja również. Nie czuję się zbyt pewnie po tej przygodzie chwilę wcześniej. Dalej zjazdy prowadzą nadal wąską ścieżką, momentami wymagającą dużej uwagi, ale nie jest najgorzej. Przed Rytrem odbijamy w lewo i zaczyna się jeden z najdłuższych w całym cyklu podjazdów. Po chwili dojeżdżam do pierwszego bufetu, oczywiście chętnie korzystam, ale postój jest krótki.
Od startu czuję, że muszę iść w krzaki, chwilę za pomiarem czasu właśnie tak robię. Od razu lepiej. Przede mną długi podjazd, zrzucenie z siebie balastu na pewno pomorze;) Jedziemy z Dawidem z Gomoli rozmawiając, czas jednak podgonić. Dojeżdżam już w dobrym tempie do rozjazdu na Przechybie, przed którym było jeszcze odrobinę zjazdów. Bufet. Za rozjazdem jest świetny singielek pnący się lekko pod górę. Jest sporo korzeni, później jadę rynną. Podoba mi się. Zaczynają się zjazdy do Przełęczy Przysłop. O ile początek jeszcze jakoś jadę, oczywiście puszczając szybszych, tak dalej jest już słabo. Zupełnie nie czuję roweru i walczę o utrzymanie się na dwóch kołach. Ostatecznie końcówkę odpuszczam i schodzę. Totalna porażka... Chciałem odrobić do kolejnych zawodników, a ostatecznie straciłem kolejne sekundy, jeśli nie minuty.. Krótki podjazd i znowu zjazdy. Ewidentnie mam źle ustawione klamki, ale w tym momencie jeszcze na to nie wpadłem...
Z Przełęczy Przysłop czekają na nas kolejne podjazdy. Znów szutrowe i raczej łatwe. Sporo jadę z Grześkiem, ale czuję się mocniej i robię przewagę. Wspinaczka idzie mi dobrze. Niestety wszystko psuję na zjazdach. Nie są bardzo wymagające, wystarczy nie zaciskać klamek. Mam fatalne samopoczucie, o co chodzi? Szybko zaczynają mnie boleć dłonie. Grzesiek wyprzedza mnie, podobnie inni zawodnicy. Trzeci bufet. Wyciągam klucze i reguluję klamki, łapię też kilka suszonych moreli. Kolejny podjazd. Sporo po bruku, kamieniach. Znów dochodzę Grześka. Wyprzedzam nas zawodnik Krossa po defekcie - żartuję, żeby łapać koło i faktycznie spory kawałek udaje mi się utrzymać nieduży dystans. Tempo bardzo dobre. Widzę jakieś 100 metrów przed sobą zawodniczkę z ASE, z którą jechałem początek - to Ania Świrkowicz. Staram się dojść. Na zjazdach puszczam Grześka przodem. Jest bardzo szybko, ale luźny szuterek nie budzi zaufania. Jadę chyba zbyt zachowawczo, ale nie chcę powtórki z Wałbrzycha, gdzie na takim wbrew wydawałoby się banalnym odcinku, wylądowałem w rowie;) Kolejny podjazd i odrabianie strat do Grześka. Na kolejnym zjeździe staram się trzymać mu koła. Jest bardzo szybko, nie wiem ile jadę, bo nie mam licznika. Nawierzchnia z typowej szutrowki zmienia się momentami w zniszczony asfalt. W końcu dojeżdżam do końca zjazdu, ostre odbicie w lewo. Przestrzeliłem ten zakręt, musiałem się cofnąć kilkanaście metrów. Widzę sporo zawodników przed sobą, a więc połączyliśmy się już z megowcami.
Grzesiek w dalszym ciągu jest w zasięgu wzroku. Dojeżdżam do bufetu pod Wronim Wierchem. Grzesiek nie korzysta z bufetu. Żartuję do zawodników obok, że taki z niego kolega i nie poczekał. Łykam dwie morelki i ruszam. Przed nami Rezerwat Biała Woda - piękne miejsce. Trasa jest płaska, ale jest po prostu pięknie. W końcu zaczynamy konkretny podjazd. Wjeżdżamy po trawie, dobrze, że jest sucho, inaczej byłoby ciężko, chociaż i tak nie jest lekko. Jedziemy z Grześkiem. Na przełęczy stoi fotograf - wybrał świetne miejsce, bo za naszymi plecami rozpościera się kapitalna panorama Pienin z Trzema Koronami w roli głównej. Pięknie! Na ostatnich metrach podjazdu mijam Anię Tomicę - miała kompletnie nieudany start, ale jak zwykle uśmiechnięta:) Do mety pozostało już niewiele kilometrów.
Na początku udaje mi się zrobić przewagę nad Grześkiem. Wyprzedzam po drodze kilku megowców. Trasa jest ciekawa, jak to na szlak graniczny przystało. Mimo, że jest całkiem płasko, to trzeba się nieźle namęczyć. W końcu Grzesiek mnie dochodzi i w tym samym momencie zaczynają mnie łapać kurcze w okolicach kolan. Zaciskam zęby, kilka mocniejszych obrotów korbami i problem mija. Po drodze jednak dostaję sporą dawkę bólu.. Ostatnie zjazdy, kawałek po łące, mam do Grześka niewielką stratę. Na ostatni, jak się okazało później, decydujący zjazd wąskim singlem wjeżdżam za Grześkiem i zawodnikiem z dystansu MEGA. Początek średnio wymagający, ale szybko robi się naprawdę ostro, wszyscy schodzą, ja też nie decyduję się na ryzyko i sprowadzam rower. Szybko jednak wsiadam z powrotem i chcę jechać, jednak megowiec skutecznie mnie hamuje. Nie naciskam, nic to nie zmieni, a po co stresować człowieka. Czekam, tak żebym mógł końcówkę na spokojnie zjechać. Dalej 100-200 metrów szutrami i wyjazd na asfalt. Poznaję to miejsce. Do mety pozostało kilkaset metrów pod górę. Jest stromo, ale jadę mocno, wyprzedzam dwie osoby, ale do Grześkaa zabrakło sporo.
Na mecie wszyscy znajomi już są. Magda zadowolona, pojechała świetnie i wskoczyła na 5 miejsce, super! Ula też świetnie, 2 w K3 z niewielką stratą do Eweliny. Bardzo dobry wynik osiągnął również Romek. Michał i Łukasz niestety pechowo, obaj nie ukończyli. Nie wiem co myśleć: trasa ładna, świetne widoki, ale z drugiej strony pętla GIGA to prawie same szutrowe zjazdy, których nie lubię i moim zdaniem niewiele mają wspólnego z ideą "Pure MTB" propagowaną przez orga, ale rozumiem, nie można wszystkim dochodzić. W sumie, gdyby wszystkie zjazdy były na poziomie tych do Rytra, kreskę przekroczyłbym minimum pół godziny później. Podobnie moja jazda - z jednej strony dobrze czułem się na podjazdach i miałem dobre tempo, z drugiej zaś fatalnie zjeżdżałem, tak źle w tym roku jeszcze nie było. Zwalam na źle ustawione hamulce;) Ważne, że jak zwykle w górach czułem to coś, wielką euforię i radochę z jazdy:) Pogoda nieco się popsuła, nie pada, ale jest chłodno i wieje. Czekamy jednak na dekoracje.
Niestety nie ma tradycyjnego rozjazdu fragmentem trasy maratonu dnia następnego. Wracamy bowiem do domu od razu po maratonie. Takie rozwiązanie ma jedną zaletę - cała niedziela, po odespaniu oczywiście, jest wolna.
Kategoria 050-100, Góry, Imprezy / Wyścigi, Mbike, W towarzystwie