MTB Marathon - Zabierzów
Niedziela, 15 maja 2011 | dodano: 16.05.2011 | Rower:Giant XTC | temp 7.0˚
dst100.00/75.00km
w05:55h avg16.90kmh
vmax60.00kmh HR 156/188
Maraton w "podkrakowskich dolinkach" od samego początku zapowiadał się bardzo ciekawie. Prognozy niestety nie pozostawiały złudzeń - będzie zimno i mokro. Wszyscy jednak mieliśmy nadzieję, że będzie podobnie jak w Złotym Stoku - prognozy swoje, a pogoda swoje.
Wyjazd w sobotę, jedziemy z Jarkiem, Pawłem i Tomkiem Kuczewskim, nocleg mamy w Ojcowie. Okolica bardzo malownicza, a sam ośrodek pięknie położony. Spotykamy Alberta i Asię. Wieczorem zdążyliśmy jeszcze podjechać do biura zawodów, gdzie spotkaliśmy team biketires.pl. Damian chwali się niebieską naklejką - mam nadzieję, że to jednak żart. Później okazuje się, że faktycznie wybrał dystans Mega - szkoda. Szybka kolacja i spać. Prognozy niestety się sprawdzają i w nocy pada. Pobudka dość wcześnie, wyglądam
od razu za okno - przejaśnia się - jest nadzieja! Kilka minut po 9 wyjeżdżamy z Ojcowa, niestety pogoda się zmienia, niebo zachodzi ciemnymi chmurami i zaczyna lekko kropić. Na miejscu startu robimy szybką rozgrzewkę, kupuję na wszelki wypadek klocki hamulcowe - mogą się przydać. Stajemy w sektorach - chłopakom przypadł IV - mi przysługuje III. Już w sektorze poznaje mnie Adam - chwilę rozmawiamy i zbliża się start.
Ruszamy! Początek po asfalcie, jest dość wąsko, ale bardzo szybko zaczynamy podjazd, który rozciąga peleton. Słabo mi się jedzie, sporo osób mnie wyprzedza, ale staram się trzymać Pawła. Widzę też Michała Osucha - w Złotym Stoku objechał mnie o kilka minut i mam w głowie plan, żeby powalczyć z nim. Pierwszy zjazd, dość szybki, ale śliski. Jadę za Pawłem, próbuję wyprzedzić i przestrzelam zakręt. Dobrze, że były tam krzaki, szybko wracam na drogę. W końcu jednak mijam Pawła, Michała i zatrzymałem
się za starszym gościem. Zjeżdża bardzo powoli, dopiero za chwilę widzę, że jedzie na bardzo wąskich oponach. Próbuję wyprzedzić bokiem po trawie, jest ślisko, moment nieuwagi i zaliczam szlif. Na szczęście po trawie. Zbieram się i jadę dalej - wiem, że muszę szybko zgubić tego gościa.
Zaczynamy podjazd, jest momentami dość stromo, nawet na chwilę schodzę z roweru. Wyprzedza mnie Paweł - kolejne kilka kilometrów jedziemy razem. Jest z nami również Michał. Trasa jest bardzo zróżnicowana. Strome podjazdy, szybkie śliskie zjazdy i asfaltowe łączniki. Pogoda ciągle się psuje, pada coraz bardziej, a temperatura spada. Na pierwszym bufecie jestem po 1:15 i spędzam tam trochę czasu - ruszam dopiero, kiedy widzę Michała. Przez kolejną około godzinę jedziemy sporo grupą - sporo prowadzę, szczególnie na zjazdach. Staram się jechać uważnie, wydaje mi się, że jadę zachowawczo, a mimo to zwiększam dystans do goniących mnie chłopaków. Około drugiej godziny mam poważny kryzys. Poważnie myślę o wycofaniu się - stopy mi przemarzają, podobnie dłonie, błoto zakleja i oczy, a zanosi się, że będzie tylko gorzej. Jednak widok kolejnych wyprzedzanych osób mnie motywuje, szczególnie tych mijanych na zjazdach:)
Na drugi bufet dojeżdżam po ponad 3 godzinach - po drodze brakowało bufetu, dystans między 1 i 2 to około 40km - w takich warunkach to naprawdę dużo. Przy stołach widzę Justynę Frączek - awaria? Chyba poczuła na sobie mój wzrok i szybko ruszyła;) Łapię żel w garść, uzupełniam bidon i zaczynam pogoń. Kolejne kilometry przebiegają po pięknym gęstym i bardzo ciemnym lesie. Dość szybko dojeżdżam do Justyny i z łatwością wyprzedzam - chyba za cienko się ubrała i marznie, bo nie widzę innego powodu słabego tempa. Jadę dalej. Mijam chyba najgorszy fragment trasy - płaski odcinek po leśnej drodze pokrytej piachem. Zupełnie jak w mazowieckich lasach. Kawałek muszę
prowadzić :( Dopiero od zawodnika, którego chwilę później mijam, dowiaduję się, że ten las to pozostałość po Pustyni Błędowskiej. To zmienia postać rzeczy, cała przyjemność po mojej stronie:) Kolejne kilometry są dość łatwe i szybkie, niemniej warunki są ciężkie. Na jednym ze zjazdów stoi zawodnik i pokazuje nam, że trzeba skręcić - okazuje się, że przestrzelił zakręt, który znajdował się dosłownie tuż za strzałkami - na szybkim zjeździe powinna być informacja ciut wcześniej. To było jednak jedyne źle oznakowane miejsce na trasie. Gdzieś w międzyczasie przestaje mi działać licznik - próbuję zlokalizować przyczynę, w końcu chować go do kieszeni.
Nagle z prawej strony wyjeżdżają zawodnicy - zastanawiam się, czy nie pomyliłem trasy. Jeden z zawodników nawet zarzuca mi skracanie. Rzut okiem na numer startowy i wszystko jasne - połączyliśmy się z megowcami. Różnica w tempie jest delikatnie mówiąc znaczna. Gorzej, że różnice są również w umiejętnościach jazdy w błocie, którego nie brakuje. Momentami jest niebezpiecznie i cały czas staram się wyprzedzać. Dojeżdżam do ostatniego - trzeciego bufetu. Łykam dwa żele, widzę zawodnika Cyklotrampu, jest czerwona naklejka - jest cel! Później w wynikach sprawdziłem, że był to Janek Szczepański. Ktoś pyta obsługę bufetu - swoją drogą obsługa na bufetach tego dnia była rewelacyjna! - a więc ktoś pyta - ile do mety - jakieś 19km. Pomyślałem sobie, pewnie godzinka wystarczy.
Zaczynamy podjazd, wszyscy idą, tylko Janek i ja jedziemy, jednak szybko go mijam i jadę swoje. Na wypłaszczeniu stoi zawodniczka z łańcuchem w ręku i pyta czy mam spinkę. Przeżyłem coś podobnego na maratonie w Rabce - od tamtej pory wożę ze sobą zapas. Oczywiście zatrzymuję się. Zanim udało się wyciągnąć spinkę, mijają jakieś dwie minuty - palce mam sztywne z zimna! Cyklotramp oczywiście mnie mija w międzyczasie, ale zaraz ruszam i doganiam go. Następne kilometry to walka z błotem, wiatrem i próba utrzymania się na kołach pędząc po gliniastych polach. Nie podoba mi się ten odcinek - jakby wydłużanie dystansu na siłę, bo ewidentnie kluczymy po tych polach. Wszystko to jednak wynagradza nam przepiękny widok jurajskich skałek w jednej z dolinek. Gdybym miał aparat, zatrzymałbym się zrobić zdjęcie! Na cały głos wyraziłem swój zachwyt niezbyt kulturalnym "ja pier... ale pięknie!", czym rozbawiłem jadących obok:)
Kawałeczek dalej na szutrowym podjedzie mija mnie Michał Wojciechowski - musiałem go gdzieś na trasie minąć, kiedy naprawiał rower. Łokieć we krwi, zaciśnięte zęby. Okazało się, że złapał gumę, skuwał łańcuch, a przede wszystkim jechał na krótko, co przy temperaturze 7* i deszczu nie jest optymalnym wyborem. Jedziemy sporo razem, jest to głównie asfalt, na szutrowym zjeździe uciekam. Pojawia się tabliczka "5km do mety". No w końcu. Mam już serdecznie dosyć! Jednak ostatnie kilometry nie są
nudne - wymagające zjazdy w wąskich dolinkach. Na błotnistym zjeździe dostrzegam przed sobą wśród idących jednego zawodnika, który całkiem sprawnie zjeżdża - to musi być gigowiec! Za punkt honoru stawiam sobie przegonienie tego gościa. Nie zniechęca mnie nawet totalny głód, który opanował moj brzuch. Pogoń była szybka, momentami wręcz brawurowa, jednak cały czas pod kontrolą. Najciekawszy był krótki stromy zjazd pokryty niesamowicie śliskim błotem. Nawet nie myślałem o zjechaniu tego. Ciężko
mi było nawet zejść.. Kawałek dalej zaczynamy zjazd rzeką! Woda po osie, na dnie kamienie. Oczywiście takie miejsce skupiło uwagę fotografów;) Doganiam wreszcie zawodnika w żółtej kurtce. Wyjazd z rzeczki na asfalt i kilkaset metrów do mety. Kreskę mijam z nietęgą miną, jednak ogromną radością w sercu - nareszcie koniec!
Tomek jest już na mecie, grzeje się w samochodzie. Szybko przebieram się w suche ciuchy. Szkoda, że nie ma się gdzie umyć, chociaż twarzy - wyglądam komicznie w masce z błota:) Zjadam dwie porcje makaronu, grzeję się przy ognisku i witam na mecie Pawła. Zastanawiałem się, jak mu pójdzie - w takich warunkach osoby noszące okulary mają niemały problem! Kilka minut po Pawle wpada Jarek. Ten gość jest niesamowity - blisko 7 godzin w błocie, a jemu uśmiech nie schodzi z twarzy:) Podobnie Albert, którego spotykamy już przy samochodach. Pakujemy się do samochodu, przy okazji brudząc go doszczętnie i jedziemy do Ojcowa wziąć prysznic. Po zjedzeniu kanapek ruszamy do domu.
Trasa szybka i dość łatwa technicznie, jednak wymagająca - szczególnie na podjazdach, które były krótkie, ale strome. Pogoda zrobiła swoje i mieliśmy małe piekło - prawdziwa walka o przetrwanie! Tym bardziej dziwi mnie, że jechało mi się naprawdę rewelacyjnie. Poza szlifem na pierwszym zjeździe nie miałem żadnych przygód, na zjazdach sporo wyprzedzałem, jazda po najbardziej nawet błotnych odcinkach nie sprawiała mi większych problemów - ja nawet czerpałem z tego masę przyjemności. Czas 5:55 uważam za dobry wynik, z którego jestem bardzo zadowolony - chociaż ciężko się odnieść do czasu innych. Sporo osób miało problemy ze sprzętem, duże znaczenie
miało również odpowiednie ubranie się. Zresztą liczba osób, które nie ukończyły maratonu na dystansie giga - 54 osoby - mówi sama za siebie. Na szczęście mnie rower nie zawiódł - spisał się świetnie, a opony Rocket Ron - rewelacja! Jedyna rzecz, która mnie martwi - przez cały dystans bolały mnie plecy:(
Mój czas: 5:55:57
Open: 47/129
M2: 15/28 (wygrał Bartosz Janowski z czasem 4:24:27)
stan roweru po powrocie do domu - bez komentarza
Kategoria 050-100, Imprezy / Wyścigi, Teren, W towarzystwie, XTC